Polityka światowa wymusi, że będziemy płacili za benzynę dwa razy więcej Sytuacja na rynku naftowym od początku wieku nie była dobra, nigdy jednak nie wyglądało to aż tak źle jak obecnie. Odpowiedzialność za zaistniały stan rzeczy ponosi dobra koniunktura światowej gospodarki. To za jej sprawą naturalne zasoby tego surowca kurczą się w zastraszającym tempie, znacznie szybciej, niż się spodziewano tego jeszcze do niedawna. Prezentowane przez amerykański Departament Energii (US Department of Energy) jeszcze u schyłku ubiegłego wieku długoterminowe prognozy w jednym z najbardziej optymistycznych scenariuszy przewidywały stały wzrost wydobycia ropy naftowej przy zachowaniu rekomendowanego poziomu cen przy przeciętnym jednoprocentowym wzroście koniunktury światowej nawet do 2067 r., w wersji mniej optymistycznej przy dwuprocentowym tempie rozwoju do 2047 r. Dopiero wówczas wydobycie osiągnąć miało maksymalny pułap 65 mld baryłek rocznie, co odpowiada poziomowi 178 mln baryłek dziennie. Pesymistyczny wariant, zgodnie z którym przeciętny wzrost koniunktury światowej będzie oscylował wokół 3%, wskazywał, iż światowa produkcja ropy naftowej osiągnie swoje apogeum w latach 2027-2028, przy czym będzie to nie 65, ale 80 mld baryłek rocznie. Niestety większość wspomnianych analiz, jak powiedziano, pochodzi z końca ubiegłego wieku i już została brutalnie zweryfikowana przez życie. Analitykom czasów ekipy Billa Clintona nawet w najczarniejszych scenariuszach nie śnił się poziom cen sięgający 75 dol. za baryłkę. Zgodnie z prawidłami rynkowymi zakładali oni, iż każdorazowy skokowy wzrost cen ropy pociągnie za sobą ograniczenie konsumpcji, powodując spadek popytu, a to wywoła powrót cen do poprzedniego stanu, skorygowany o wartość inflacji. Z niewielkimi odstępstwami mechanizm ten funkcjonował. Można uznać, że niezawodnie. Biorąc pod uwagę współczynnik inflacji oraz cenę 22 dol. za baryłkę w dniu ogłoszenia zwycięstwa wyborczego Clintona w 1992 r. oraz niespełna 27 dol. w ostatnim dniu 2000 r., gdy upływała jego kadencja. Przejmując władzę w Białym Domu, ekipa republikańska stanęła przed niezwykle trudnym zadaniem utrzymania dotychczasowego tempa rozwoju amerykańskiej gospodarki, a co za tym idzie, obniżenia cen ropy naftowej należącej w przypadku Stanów Zjednoczonych do najważniejszych generatorów kosztów utrzymania. Dwie poprzednie ekipy republikańskie prezydentur Ronalda Reagana i George’a Busha zdołały tego dokonać, stymulując zwiększenie wydobycia producentów mających największy potencjał rozwojowy poprzez postawienie ich w stan zagrożenia. Kazus wojny iracko-irańskiej ani też operacji „Pustynna burza” nie został jednak powtórzony. Czwartego dnia po rozpoczęciu operacji „Iracka wolność” ropa zdrożała i scenariusze z lat 1991 i 2003 zaczęły się rozchodzić. Odnotowana 24 marca 2003 r. zwyżka nie była bowiem jedynie rynkową korektą wcześniejszych spadków, lecz wyraźnym sygnałem trendu wzrostowego. Ceny ropy, miast powrócić do kursu sprzed operacji „Iracka wolność” gdzieś w okolicach 2013 r., znalazły się na nim już po niespełna kwartale, pnąc się systematycznie w górę po dzień dzisiejszy. Co gorsza, nie ma absolutnie żadnych przesłanek, aby móc kiedykolwiek spodziewać się wyhamowania tego trendu. Winy nie ponosi za to bynajmniej administracja waszyngtońska czy też politycznie niestabilne podłoże irackie, w którym ugrzęzła na dobre koalicja. Interwencja w Iraku spowolniła jedynie i tak nieunikniony proces związany z obecnym poziomem konsumpcji surowców energetycznych. Wyczerpującej odpowiedzi, dlaczego interwencja w Iraku nie przyniosła oczekiwanego rezultatu w postaci trwałego spadku cen ropy, udzieliły ubiegłoroczne huragany, przede wszystkim Katrina. Działanie żywiołu spowodowało przestój w pracy pojedynczych platform wydobywczych i części położonych w regionie rafinerii, a rynek nie potrafił uzupełnić nawet tego niewielkiego w skali globalnej spadku produkcji. Podobna sytuacja, choć jeszcze nie tak dramatyczna jak jesienią 2005 r., panowała już w marcu 2003 r. W przeciwieństwie do czasów operacji „Pustynna burza”, gdy istniała ogromna nadprodukcja i bez przeszkód można było odblokować zbędne już zimnowojenne rezerwy naftowe, w chwili rozpoczęcia interwencji „Iracka wolność” rynek był ściśle zrównoważony. Rosja i Arabia Saudyjska uzupełniły jeszcze bez większego wysiłku brakujące 2,5 mln baryłek dziennie z Iraku, ale na tym wyczerpywały się ich chęci i najprawdopodobniej możliwości. W przypadku Rosji zdawał się to potwierdzać początek kłopotów M.B. Chodorkowskiego, szefa i faktycznie wówczas właściciela koncernu
Tagi:
Piotr Kwiatkiewicz









