Dlaczego tylko nieliczni absolwenci szkoły mogą być naprawdę dobrymi urzędnikami Miała być współczesna Szkoła Rycerska, jak chciał na początku istnienia Krajowej Szkoły Administracji Publicznej Jan Nowak-Jeziorański, a przy okazji szkoła, której absolwenci mieli zastąpić – „skażonych komunizmem” – urzędników, mających nieszczęście zaczynać pracę jeszcze w okresie PRL. Na inauguracji KSAP, we wrześniu 1991 r., ówczesny premier Jan Krzysztof Bielecki mówił do studentów pierwszego rocznika: „Będziecie naszymi lepszymi następcami, którzy zbudują profesjonalne państwo polskie”. Prof. Maria Gintowt-Jankowicz, rektor szkoły, podkreślała (i podkreśla nadal), że program studiów w KSAP opiera się na doświadczeniach słynnej francuskiej École Nationale d’Administration (ENA). Na boku entuzjaści założenia KSAP dodawali, że ENA powołał do życia generał de Gaulle także po to, aby – to cytat za „Gazetą Wyborczą” – „stworzyć nową elitę urzędników, którzy zastąpią (chyba zastąpili? – przyp. PS) na kluczowych stanowiskach funkcjonariuszy państwa Vichy, kolaborującego w czasie II wojny światowej z faszystowskimi Niemcami”. Sami KSAP-owcy z pierwszych roczników (szkoła wypuściła ich już dziesięć) także byli przekonani, że kariera stoi przed nimi otworem. Słuchacze dostali (i dostają) stypendia w wysokości trzech minimalnych pensji w sferze budżetowej (obecnie to prawie 3 tys. zł brutto), a ci, którzy pochodzili spoza Warszawy – także jednoosobowe pokoje w szkolnym hotelu. Jeden z takich KSAP-owców opowiadał w prasowym wywiadzie: „Byliśmy bardzo naiwni. Mówiło się nam (w szkole – przyp. PS), że zostaniemy od razu wysokimi urzędnikami, co najmniej dyrektorami albo nawet podsekretarzami stanu”. Dwa lata później, kiedy KSAP opuścił pierwszy rocznik janczarów nowej solidarnościowej Rzeczypospolitej, rzeczywistość nie wyglądała już tak różowo. Mówi była długoletnia pracownica Urzędu Rady Ministrów: „Kiedy okazało się, że koniecznie trzeba ich przyjmować do pracy (absolwenci KSAP muszą przepracować pięć lat w administracji państwowej – przyp. PS), zaczęliśmy się gorączkowo zastanawiać, co z nimi robić, gdzie ich dać. Już z pierwszych rozmów widać było, że przychodzą młodzi ludzie świeżo po studiach, których tak naprawdę trzeba będzie dopiero uczyć pracy w urzędzie. Na dodatek zwracała uwagę ogromna pewność siebie tych osób. „Jestem po KSAP”, obwieszczali tak, jakby chcieli powiedzieć, że wiedzą wszystko lepiej od każdego urzędnika, który zęby zjadł na biurokratycznej robocie”. Efekt? Nie tylko URM, ale i inne urzędy oraz ministerstwa wiły się jak piskorze, żeby nie przyjmować KSAP-owców. Sytuację „uratował” ówczesny prezes NIK, Lech Kaczyński. Przyjął sporą część absolwentów, powołując wielu z nich – od razu! – na szefów zespołów przeprowadzających kontrole, do czego – to potwierdzi każdy pracownik Naczelnej Izby Kontroli – trzeba nie tylko nierzadko bardzo specjalistycznej (a nie „ksapowskiej”) wiedzy, ale także dużego doświadczenia życiowego. Po co przypominać tamtą odległą przeszłość? W lipcu 2002 r., kiedy akurat przyjmuje się do pracy kolejny rocznik KSAP-owców i mianuje się ich na (prawie nieusuwalne) stanowiska urzędników Służby Cywilnej, Krajowa Szkoła Administracji Publicznej – jeśli jej powołanie miało sens – powinna być już uczelnią dojrzałą, a mechanizm przyjmowania jej absolwentów do służby państwowej wdrożony na tyle dobrze, aby nie trzeba się nim było zajmować. Niestety, tak nie jest. Każdego roku w urzędach państwowych temat powraca razem z wysypem nowego rocznika KSAP-owców. Na dodatek problem się wyraźnie nasila. Jeśli w latach 90., po pierwszych oporach, wielu ministrów i dyrektorów generalnych uwierzyło zapewnieniom promotorów szkoły, że jej program kształcenia „oparty jest na doświadczeniach ENA i najlepszych szkół anglosaskich”, a absolwenci to prawdziwe urzędnicze perły, to kolejne lata rozmaitych doświadczeń osłabiły entuzjazm. Dziś KSAP-owcy skarżą się, że pięć czy siedem lat temu ich poprzednicy mogli przebierać w ofertach pracy, wybierając najchętniej Warszawę – bo już nie, broń Boże, urzędy wojewódzkie, zwłaszcza te bardziej peryferyjne – i stanowiska najlepiej wicedyrektora albo nieco poniżej takiego szczebla, np. doradcy ministra. Najlepiej było podobno, kiedy szefem Kancelarii Premiera był Wiesław Walendziak. Jeden z KSAP-owców, Jakub Skiba (będzie o nim jeszcze w tym tekście mowa), mówił w prasowym wywiadzie kilka lat temu
Tagi:
Paweł Snarski









