Łukaszenka to dla sporej części Białorusinów prawdziwy ojciec, a opozycja jest dramatycznie słaba Jedyna dyktatura w Europie. Po wyborach parlamentarnych i referendum na Białorusi zarówno dziennikarze, jak i politycy europejscy nie przestają używać takiego określenia, kiedy mówią o białoruskiej rzeczywistości. Relacje z kolejnych wieców opozycji rozbitych pałkami milicyjnych plutonów, a także informacje o procesach, jakie w ekspresowym trybie sądy w Mińsku fundują złapanym uczestnikom takich demonstracji, mieszają się z oficjalnymi komunikatami białoruskiego MSW, które tyleż ogłasza, co grozi, że „posiada dość sił i środków, by zachować stabilność i porządek w kraju”. Powracają wspomnienia czasów, kiedy siła miażdżyła (nie tylko na Białorusi) demokratyczne dążenia. Jak zwykle w życiu taki skrótowy opis białoruskiej rzeczywistości tylko częściowo przypomina tamtejsze realia. I rzecz nawet nie w liczbie demonstrantów, którzy w minionych dniach wykrzykiwali swoje niezadowolenie z dyktatorskiej władzy prezydenta Łukaszenki, a których liczyć można w setki, a nie dziesiątki tysięcy. Skromny zasięg opozycyjnych manifestacji można bowiem od biedy wytłumaczyć strachem przed represjami. Bardzo ważny dla zrozumienia sytuacji na Białorusi wydaje się sam przebieg elekcji z 17 października 2004 r. Według Centralnej Komisji Wyborczej, w głosowaniu wzięło udział 89,9% uprawnionych, z czego np. 77,3% poparło zmiany w konstytucji Białorusi zaproponowane przez Łukaszenkę, które umożliwiają mu ubieganie się o trzecią kadencję prezydencką w 2006 r. Według opozycji, wynik ogłoszony oficjalnie został sfałszowany, ponieważ z prowadzonego przed punktami wyborczymi sondażu bałtyckiego oddziału międzynarodowego Instytutu Gallupa wynika, że za zmianą konstytucji głosowało tylko 48,3% uprawnionych – czyli faktycznie około 55-58% uczestników głosowania. Na dowód fałszerstw popełnianych przez władze białoruskie gazety publikowały jeszcze przed dniem wyborów „projekty” protokołów komisji wyborczych, gdzie zapisane były „ostateczne” rezultaty – bliźniaczo podobne do wyników podawanych potem oficjalnie przez białoruską CKW. Zwracano uwagę na głosowanie przed terminem, w którym uczestniczyło – bagatela – ponad 14% uprawnionych, a które przypominało zbiorowe wycieczki do urn pod nadzorem dyrektorów z zakładów pracy. Właśnie te fakty stały się podstawą tezy, że Łukaszenka wygrał nie tyle wybory, ile zawody w dorzucaniu głosów do urn, jak napisał m.in. moskiewski dziennik „Kommiersant”. Obserwatorzy wyborów z ramienia OBWE i Unii Europejskiej krytykowali także to, że w lokalach wyborczych kabiny do głosowania były odsłonięte, często wchodziło do nich po kilka osób, a przy urnach przebywały osoby postronne, najczęściej obserwatorzy z ramienia władz administracyjnych. Wskazywano na odmowę zarejestrowania wielu kandydatów na listach wyborczych, a potem najścia policji na komitety wyborcze i jaskrawą tendencyjność państwowych środków masowego przekazu przed elekcją. Ten ostatni zarzut europejskich obserwatorów kampanii wyborczej dobrze ilustruje pojawienie się w kioskach na dwa dni przed wyborami – w astronomicznym jak na Białoruś nakładzie 863 tys. egzemplarzy – specjalnego wydania gazety „Sowietskaja Biełorussija”, poświęconego w całości… prezydentowi Łukaszence i referendum, którego pozytywny wynik miał mu umożliwić (i umożliwił) pozostanie u władzy na kolejne kadencje. Ten największy państwowy dziennik jest organem administracji prezydenta. Całą pierwszą stronę zajmowało ogromne zdjęcie uśmiechniętego Łukaszenki z uśmiechniętym dzieckiem na ręku oraz apel prezydenta, aby Białorusini głosowali na… Białoruś, czyli w domyśle na niego. W apelu Łukaszenka pisał, że „nawet adwersarze są zmuszeni przyznać, iż Białoruś jest państwem politycznie stabilnym, mającym sukcesy gospodarcze oraz socjalnie sprawiedliwym”. Na następnych stronach były zdjęcia prezydenta wśród łanów zbóż, w otoczeniu żołnierzy oraz w stroju sportowym. A także informacje, że np. w ciągu 10 lat rządów Łukaszenki pensje na Białorusi wzrosły 10-krotnie, a białoruscy studenci mają najwyższe stypendia spośród krajów Wspólnoty Niepodległych Państw. Tezy z proprezydenckiej „Sowietskoj Biełorussii” można by oczywiście zbyć wzruszeniem ramion, gdyby nie to, że wielu mieszkańców Białorusi jest zdania, że są prawdziwe. Warto w tym miejscu wrócić do wyborczego sondażu Gallupa. Nawet niezależne prognozy wyników głosowania wskazują przecież, że – tak czy siak – Łukaszenka zyskał w referendum poparcie tzw. względnej większości Białorusinów, choć – według Gallupa i opozycji – o niespełna 2% za mało, by jego prawo sprawowania prezydentury w trzeciej kadencji stało się obowiązującym prawem (konstytucja białoruska wymaga tu bezwzględnej połowy głosów na tak). Innymi słowy, władze i komisje wyborcze
Tagi:
Mirosław Głogowski









