Dynamit społecznego niezadowolenia – rozmowa z prof. Juliuszem Gardawskim

Dynamit społecznego niezadowolenia – rozmowa z prof. Juliuszem Gardawskim

Polacy są zmęczeni nierównością. 94% uważa, że różnice dochodów są zbyt duże Czy w Polsce musi być tak, że bogaci są coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi? – W dużym stopniu taką ścieżkę rozwoju wybraliśmy w 1989 r. Zdecydowaliśmy się wówczas na wprowadzenie liberalnej gospodarki rynkowej, która według naszych reformatorów miała nie tylko dawać szybszy rozwój, lecz także najlepiej odpowiadać polskiej mentalności. Mieliśmy ograniczoną swobodę wyboru z powodu dramatycznego kryzysu. Warunkiem redukcji olbrzymiego długu było przyjęcie wielu rozwiązań liberalnych. Władze naszego państwa podjęły decyzje o ograniczeniu, a potem eliminacji samorządu pracowniczego, nie poddały reformy negocjacjom społecznym, zmniejszyły wpływy związków zawodowych. Trzeba jednak pamiętać, że miały na to przyzwolenie społeczne. To wszystko spowodowało, że weszliśmy na trajektorię, z której teraz byłoby bardzo trudno zejść. Być może przy naszych niewielkich umiejętnościach negocjacyjnych, przy braku kapitału społecznego i wysokim poziomie nieufności inna droga byłaby znacznie trudniejsza. W każdym razie jest to model wzmagający indywidualizowanie i fragmentaryzację społeczną – przeciwieństwo koordynowanej gospodarki rynkowej, jaka istnieje u naszych północnych, skandynawskich sąsiadów. U południowych też – Czesi, z pożytkiem dla siebie, nie zdecydowali się na kapitalizm wolnorynkowy. – Czesi są wyjątkowi. Tam droga przemian była wolniejsza, skoordynowana, społeczeństwo powszechnie zaakceptowało wolniejsze tempo wzrostu płac oraz niedowartościowaną koronę w zamian za niskie bezrobocie i mniejsze różnice majątkowe. Trzeba jednak pamiętać o tym, że Czechosłowacja w momencie rozpoczęcia transformacji nie miała zadłużenia, i o innej kulturze Czechów, sympatyczniejszej dla zwolenników równości społecznej. Czyje wyrzeczenia Polacy chyba także źle znoszą duże rozwarstwienie majątkowe, zwłaszcza w dobie kryzysu. – To zrozumiałe. W czasach, gdy stale słyszy się o wyrzeczeniach, pierwsze pytanie przeciętnych obywateli brzmi: a dlaczego to mają być tylko nasze wyrzeczenia? Dlaczego nie ma mowy o wyrzeczeniach wielkiego kapitału albo bardzo zamożnych ludzi? Gdyby zaś rozmawiać z przedstawicielem małej i średniej polskiej przedsiębiorczości, powiedziałby, że rząd jest przyjazny wielkiemu kapitałowi zagranicznemu i tym grupom pracowniczym, które mogą władzom zagrozić, przede wszystkim górnikom. Natomiast wobec średniej klasy polskich przedsiębiorców nie zachowuje się przyjaźnie, wyzyskuje ją, jest bezwzględny w egzekwowaniu zobowiązań. Symboliczną postacią, znaną chyba wszystkim polskim przedsiębiorcom, jest Roman Kluska. Ekipa rządząca, zwłaszcza minister finansów, mówi, że nie można obniżać podatków, bo zmniejszą się wpływy do budżetu. Gdyby więc, przeciwnie, zwiększyć obciążenia najzamożniejszych, budżet mógłby zyskać. – Tu powstają problemy poważne z punktu widzenia rządzących. Nieumiejętnie przeprowadzona polityka obciążania najbogatszych może łatwo spowodować ukrywanie dochodów albo ucieczkę kapitałów z kraju otwartego, jakim jest Polska. To dylemat – czy zwiększać obciążenia podatkowe, ryzykując efekt odwrotny do zamierzonego i zmniejszenie dochodów budżetu, czy też prowadzić w tym zakresie ostrożną politykę i tworzyć klimat kraju przyjaznego dla kapitału. Jak postępować z tymi, którzy są najdynamiczniejsi, ale i gotowi do dyslokacji swoich środków oraz szukania okazji do zarabiania gdzie indziej? Jeśli chodzi o małych i średnich przedsiębiorców, również wiele wskazuje, że ich umiejętności adaptacyjne i zdolności omijania narzucanych przez państwo ograniczeń są tak duże, że skutki bardziej restrykcyjnej polityki podatkowej byłyby odmienne od oczekiwań. Polacy zapewne jednak chętnie przyjęliby próbę nieco głębszego sięgnięcia do portfeli najbogatszych. – Z pewnością. Polacy są zmęczeni nierównością. W trakcie przeprowadzonych w 2007 r. badań pracujących Polaków 94% odpowiedziało, że różnice dochodów są zbyt duże, 74% – że będą nadal rosły, a 69% – że należy dążyć do wyrównania dochodów w skali kraju. Jest to jednak egalitaryzm dość specyficzny, w którym myśli się: mój poziom dochodów to pułap, którego nie wolno obniżać. Natomiast gdyby nas spytać, czy godzimy się na podniesienie podatków, aby ci, którzy mają mniej od nas, mogli w większym stopniu korzystać ze świadczeń finansowanych z budżetu zasilanego podatkami, odpowiemy „nie”. Ten egalitaryzm jest nieco zawistny, pozbawiony altruizmu. Oczywiście obniżanie dochodów bogatszym od nas znajduje powszechną aprobatę. I chyba nie można się temu dziwić? – Raczej nie. Ludzie dowiadują się przecież, że w krajach zachodnich, znacznie zamożniejszych od naszego, obciążenia nakładane na warstwę najbogatszą są wyższe niż u nas. To może bulwersować – zwłaszcza że w Polsce

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2013, 2013

Kategorie: Wywiady