Dziedzictwo Lutosa

Dziedzictwo Lutosa

Rozpoczął się Rok Witolda Lutosławskiego. Poznamy lepiej życie tego twórcy, ale czy zapamiętamy coś z jego muzyki? Był uczniem Witolda Maliszewskiego, który był uczniem Nikołaja Rimskiego-Korsakowa, więc artystycznie można go nazwać wnukiem jednego z największych mistrzów orkiestracji. W Polsce jednak obowiązywały inna hierarchia i inne rozumienie dziedzictwa. Tutaj zawsze liczyła się światowa kariera. Taką zrobił jako pierwszy Chopin jeszcze w XIX w., a po nim dopiero Karol Szymanowski w wieku XX. Trzecim w tej sztafecie okazał się Witold Lutosławski. Biografowie wyciągnęli więc z zakamarków historii taki obrazek – młody student Lutosławski pokazuje rektorowi warszawskiego konserwatorium świeżo napisaną kompozycję, a Karol Szymanowski wypowiada słowa przyjaznej zachęty. Pierwszy po Szymanowskim W istocie twórczość Witolda Lutosławskiego, choć nie stanowi kontynuacji stylu Karola z Atmy, wykazuje pewne do niego podobieństwa. Chodzi o stopień wyrafinowania i komplikacji materii muzycznej, a także opory, z jakimi przebija się do ucha przeciętnego odbiorcy. Tak jak są nadal melomani, dla których muzyka Szymanowskiego jest zbyt trudna, istnieje jeszcze liczniejsze grono miłośników klasyki, którzy nie mogą się przekonać do muzyki Lutosławskiego, choć przyznają, że jest wielki. Wspólne dla Szymanowskiego i Lutosławskiego są też ludowe źródła niektórych kompozycji. U tego pierwszego był to folklor Podhala i Kurpiowszczyzny, u drugiego – twórczość Mazowsza i Śląska. O ile jednak Szymanowskiego nikt do opracowywania motywów ludowych nie zmuszał, o tyle Lutosławski poddawany był w czasach PRL rozmaitym naciskom zarządców socrealizmu. Do pewnego czasu pisał nawet „na wyraźne zamówienie” pieśni masowe i piosenki popularne (pod pseudonimem Derwid). Zachowała się płyta długogrająca „To partii czyn, to partii myśl”, na której obok „Międzynarodówki” i „Czerwonego sztandaru” znajduje się „Żelazny marsz” Witolda Lutosławskiego. Było to jednak wyraźne nadużycie wobec kompozytora, który apologetą PZPR na pewno nie był. W każdym razie inspirowane folklorem kompozycje, takie jak „Mała suita”, „Koncert na orkiestrę”, „Bukoliki” czy „Tryptyk śląski”, były akceptowane przez władzę i promowane, a co do innych… Ponoć ówczesny minister kultury Włodzimierz Sokorski miał powiedzieć, że Lutosławskiego za jego eksperymenty dźwiękowe należałoby wrzucić pod tramwaj. To był oczywiście żart, ale kompozytor takich „recenzji” z pewnością ministrowi nie zapomniał. Gdy po latach komentował swój wcześniejszy dorobek i utwory mające wyraźne odniesienia do folkloru, powiedział zdenerwowany: „Nie znoszę ich. To były chałtury stalinowskie”. Tako rzecze guru Dzięki uznaniu w świecie muzycznym i najwyższym walorom artystycznym twórczości Witold Lutosławski zdobył olbrzymi autorytet w środowisku, wielokrotnie wybierano go do zarządu Związku Kompozytorów Polskich i komisji kwalifikacyjnej Warszawskiej Jesieni; z ogromną uwagą, a nawet namaszczeniem słuchano jego opinii na tematy artystyczne i pozaartystyczne, a zaproszenie do domu państwa Lutosławskich było traktowane jako najwyższe wyróżnienie i nobilitacja. Kompozytor w kręgu bliskich znajomych i przyjaciół nosił przezwisko Lutos, ale niewiele osób mogło sobie pozwolić na taką bezpośredniość. Jako wierny słuchacz festiwali muzyki współczesnej Warszawska Jesień mogłem obserwować, jak w praktyce działa autorytet Pierwszego po Szymanowskim. Na jednym z koncertów, na którym Lutosławski był obecny, wykonywano utwór młodego niemieckiego kompozytora, który postanowił zażartować muzycznie z Beethovena i kilka razy w różnych konfiguracjach powtarzał słynne „pukanie losu” – pa, pa, pa – paaaaa z „V symfonii”. Nie było w tym niczego odkrywczego ani mądrego, po prostu cytat albo parodia. W pewnym momencie Lutosławski wyraźnie zgorszony wstał i zaczął się przeciskać do wyjścia. Wyszedł w trakcie utworu i głośno zamknął drzwi. Po minucie podobnie zachował się inny, dużo młodszy polski kompozytor. A po kolejnych dwóch minutach wyszło jeszcze dwóch, wyraźnie naśladując zachowanie ich guru. Być może tym gestem zasłużyli sobie na większą życzliwość Mistrza. Paradoksalnie sam Lutosławski w „III symfonii” zastosował coś na kształt „pukania losu”, od którego zaczyna się kompozycja i które przewija się w niej kilka razy. Jest faktem, że przez długi czas żaden polski twórca muzyki nie mógł mu dorównać liczbą zagranicznych wykonań, nagrań i rangą artystów, którzy jego utwory brali na warsztat. Mówiąc o polskiej muzyce współczesnej, nazwisko Lutosławskiego wymieniano zawsze na pierwszym miejscu, na kolejnych dopiero stawiano Pendereckiego, Góreckiego, Kilara i innych.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2013, 2013

Kategorie: Kultura