Ulica Iwaszkiewicza w Warszawie? Już mnie o to męczyli. A ja się nie zgadzam. Już to widzę – PiS-owcy zaraz by mieli używanie Maria Iwaszkiewicz-Wojdowska – (ur. 1924 ), starsza córka Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Redaktorka, pisarka. Założyła kawiarnię w wydawnictwie Czytelnik. Po śmierci ojca opiekuje się jego spuścizną. Żadnych odczytów! Słyszała pani kiedyś o pomyśle, żeby w Warszawie nazwać ulicę imieniem Jarosława Iwaszkiewicza? – Ulica Iwaszkiewicza? A po co w Warszawie taka ulica? Już mnie o to męczyli. A ja się nie zgadzam, ja zabroniłam. Już to widzę – ci PiS-owcy zaraz by mieli używanie – że zdrajca, że sobie nie życzą. Przyjdzie jakiś kretyn i sobie zaraz przypomni, że „Matka Joanna” była na indeksie, że bezbożny, że poseł… Ulica Iwaszkiewicza jest w Krakowie i w Podkowie Leśnej. Wystarczy. Ten niedobitek Związek Literatów miał taki pomysł. Ja mówię – nie. Pani Mario, ja to nagrywam… – I co, pani chce tę rozmowę ze mną publikować? Ja przed śmiercią ojcu przysięgałam, że nie będę budowała mu pomnika. Ojciec to sformułował tak: „Przysięgnij mi, że nie będziesz robiła odczytów o tatusiu jak Monika Żeromska”. I mu przysięgłam. A mnie wciąż ktoś namawia, żebym te odczyty robiła. Przyszła tu do mnie kiedyś jedna taka pani. Od razu mi się nie spodobała, a jeszcze tak zaczyna rozmowę: „Niech mi pani opowie o swoim ciekawym życiu” (przedrzeźnia tamtą panią). A ja jej mówię: „Proszę pani – ja nie miałam ciekawego życia”. Jakoś dała mi spokój. Potem z kolei któregoś razu zadzwoniła do mnie inna pani – a ja już od razu po głosie poznaję, o co chodzi – i ona mi mówi, że prowadzi na Bielanach klub czy dom kultury, że mają jakieś takie występy i ona wpadła na pomysł, żebym ja opowiedziała „o swoim ciepłym domu” (znów tak samo przedrzeźnia, przeciągając sylaby). „Pani Mario – niech pani do nas przyjdzie i opowie!”. I strasznie mnie nachodziła. Dzwoniła, nudziła. I ja jej w końcu mówię, jak znów zadzwoniła: „Proszę pani, pani niewłaściwie trafiła. Ja miałam męża Żyda, który jest pochowany na żydowskim cmentarzu. Czytam tylko »Gazetę Wyborczą« i »Politykę«”. I słyszę taką ciszę i rosnące przerażenie w tym telefonie. Ale się nie poddała. I w końcu myślę: „A to czekaj!”. I poszłam na ten wykład. Wymyśliłam sobie, że opowiem o polskiej wsi – włącznie ze Stawiskiem. I o tym, że każdy dziedzic w takim majątku jak nasze miał swojego Żyda. Bo to jest prawda. O takich Żydach mówiło się: „A nasz Abramek to nadzwyczajny, nasz Abramek najlepszy…”. W każdym majątku był taki Żyd, który załatwiał wszystko. Taki też był ten „nasz Abramek”. I ja taką rzecz opowiedziałam tam, w tym klubie. „Na Stawisko przychodził nasz Abramek – Żyd, który kupował od nas ryby i zboże. On był wspaniałym mężczyzną. Taki piękny – chodził w czarnym chałacie, miał długą brodę. Nosił niedużą jarmułkę. Gryc się chyba nazywał i pochodził z Grodziska. Ale, co istotne – z nim przychodzili jego pomocnicy – już mniej urodziwi. Zwyczajnie byli ubrani, w takich butach wysokich, koszulach – po wiejsku. I ten Gryc, choć przychodził na zakupy, nigdy nie mówił z moim ojcem o pieniądzach. On mówił o pogodzie, o urodzajach, o polityce. Potem pojawiali się ci jego Żydzi i oni już zajmowali się resztą. To z nimi się mówiło o rzeczach brudnych – o pieniądzach, cenach i zakupie. A z Grycem to była taka rozmowa towarzyska”. Gryca wszyscy zresztą pamiętali. Rozmawiałam kiedyś z Krzysiem Toeplitzem, oni mieli majątek w Turczynku (majątek sąsiadujący ze Stawiskiem) i jak usłyszał o Grycu, to od razu sobie przypomniał, że Gryc to był taki „nasz Żyd”, przez którego się załatwiało wszystkie handlowe sprawy, interesy w okolicy. Tak że niech pani za bardzo nie liczy na moje wykłady. Nie liczę. Ale kilka pytań, chciałabym pani zadać. Odwilż w kawiarni Opowie mi pani coś o kawiarni w Czytelniku? Czy to był pani pomysł, żeby na fali odwilży październikowej zakładać w wydawnictwie kawiarnię literacką? To jakaś rodzinna tradycja? – To prawda, że kawiarnia Czytelnika powstała na fali odwilży. Trzeba by sobie odtworzyć nastroje po ‘56 r. A dziś to już prawie niemożliwe. Pamiętam takie jedno zebranie u mnie w mieszkaniu, a to były, wie pani, takie spotkania rozliczeniowe. Mówiło się: „to my dokładaliśmy ręki do tego