Wraz z odejściem Aleksandra Kwaśniewskiego odchodzi jego styl uprawiania polityki: nieagresywny, szukający porozumienia Po pięciu latach prezydentury Lecha Wałęsy Polacy wybrali Aleksandra Kwaśniewskiego. Po prezydencie, który wzniecał wojny na górze, groził parlamentowi, prezydencie równie pełnym charyzmy i temperamentu, co złych manier, wybraliśmy prezydenta gładkiego, układnego, znającego świat. Wojownika zastąpił dyplomata. Kwaśniewski zaczynał pierwszą kadencję w atmosferze ataków i bojkotu. Z 17 sędziów Sądu Najwyższego, którzy uznawali ważność wyborów, pięciu napisało zdanie odrębne. Pierwsze przyjęcia w Pałacu Prezydenckim świeciły pustkami. Już po roku mieliśmy zupełnie inną sytuację. Kwaśniewski zdobył zaufanie Polaków. W różnych okresach zaufanie do niego deklarowało 60-80% rodaków. To rekord absolutny. Równie wysokim poziomem zaufania cieszyła się Jolanta Kwaśniewska. Był czas, kiedy na poważnie rozpatrywano jej szanse w prezydenckim wyścigu, bo sondaże dawały jej pierwsze miejsce, i dopiero jej stanowcze „nie” przecięło spekulacje. Prezydencka para stała się punktem odniesienia dla milionów Polaków. Dni chwały Namacalnie przekonaliśmy się o tym podczas prezydenckich wyborów w roku 2000. Polscy wyborcy są niezwykle krytyczni wobec swych wybrańców, nie wybaczają nawet drobnych potknięć. Od roku 1989 wszystkie wybory oznaczały zmianę warty, dotychczas rządzący odchodzili w niesławie, ich miejsce zajmowali krytycy. Tak było zawsze, z wyjątkiem roku 2000, roku wyborów prezydenckich. To wtedy Aleksander Kwaśniewski nie tylko został wybrany na drugą kadencję, lecz także wygrał w pierwszej turze, od razu za pierwszym podejściem zdobywając ponad 50% głosów. Dobrych dni w swej prezydenturze Kwaśniewski miał więcej. W roku 1999 podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Polski papież zaprosił go do swego papamobilu. Gest wzbudził wściekłość prawicy, która szykowała się do wyborów i która prawidłowo go odczytała – że nie był to przypadek. Inny wielki dzień to wprowadzenie Polski do NATO i Unii Europejskiej, koniec epoki podziału Europy. Do dziś Kwaśniewski wspomina dzień zwycięskiego referendum europejskiego w Polsce jako jedno z najlepszych wydarzeń jego kadencji. I do dziś wspomina, że był zaskoczony i frekwencją, znacznie przekraczającą 50%, i liczbą głosów na „tak”. Wielkie miał dni na Ukrainie w czasie pomarańczowej rewolucji. To przede wszystkim jego mediacji zawdzięczamy zwycięstwo tego zrywu. A pamiętajmy, że Ukraina stała wówczas na krawędzi wojny domowej, siły MSW były przygotowane do siłowego rozpędzenia manifestantów z ulic Kijowa. Rosja Putina zaangażowana była w poparcie dla Janukowycza. W polityce wewnętrznej Kwaśniewski był mniej spektakularny, ale równie skuteczny. Konstytucja daje prezydentowi niewiele uprawnień, jego siła bardziej polega na osobistym autorytecie i umiejętności przekonywania. To do pewnego momentu się udawało. Prezydent, nie angażując się w polityczne rozgrywki, zajął pozycję arbitra pilnującego czystości gry. Gdy reforma samorządowa, którą forsował rząd Buzka, zaczęła dzielić Polaków, Kwaśniewski zablokował niektóre jej zapisy. Potem, już za czasów rządu Leszka Millera, bronił niezależności banku centralnego i mediów. Był ostatnią instancją, ale skuteczną. Błędy i porażki Cóż więc takiego się stało, że tamte wydarzenia powoli zacierają się nam w pamięci, że zaczynają z nimi konkurować rzeczy złe? W amerykańskiej politologii funkcjonuje termin „rok kulawej kaczki”, określający ostatni rok drugiej kadencji odchodzącego prezydenta. W tym czasie wiadomo, że prezydent odchodzi, więc jego współpracownicy i koalicjanci zaczynają się orientować na nowy układ, prezydent jest coraz bardziej osamotniony i bezsilny. Czy w Polsce mieliśmy „rok kulawej kaczki”? Częściowo tak. Widać to było zresztą podczas jesiennych wyborów, kiedy nie było w zasadzie ugrupowania, które broniłoby dorobku ostatnich lat, przeciwnie, większość prześcigała się w krytyce. Kwaśniewskiego krytykowała nawet lewica. Ten zawód miał swoje uzasadnienie. To on przecież zbudował partię lewicową, przeprowadził ją przez „Morze Czerwone”, a potem, po przeprowadzce do Belwederu, porzucił. Tymczasem i w roku 1995, i w roku 2000 ciężar kampanii prezydenckiej Kwaśniewskiego nieśli działacze SLD. To oni organizowali mu spotkania, agitowali, bronili. I im najtrudniej było zrozumieć, skąd u prezydenta tak wiele wstrzemięźliwości wobec tych, którzy tak wiele dla niego zrobili. Rozumiejąc żale działaczy lewicy, trzeba jasno powiedzieć, że to Kwaśniewski miał rację. Bo będąc prezydentem, nie mógł
Tagi:
Robert Walenciak









