Europa do lamusa?

Europa do lamusa?

Odrzucenie eurokonstytucji w Holandii i Francji zmusza Unię do prawdziwej rozmowy ze zwykłymi Europejczykami Złość i rozczarowanie. To chyba najczęstsze uczucia wyrażane na łamach prasy i w publicznych wypowiedziach po negatywnych decyzjach Francji i Holandii w sprawie ratyfikacji eurokonstytucji. Znamienne, że głośni wcześniej przeciwnicy traktatu europejskiego bez specjalnego triumfu przyjmują swój – było nie było – polityczny sukces. Niewykluczone, że uświadamiają sobie, że nowej wersji eurokonstytucji wypracować raczej się nie da. Jeśli bowiem zastanowić się, czego się bali w tym dokumencie choćby tylko głosujący na „nie” właśnie teraz Francuzi i Holendrzy, to okaże się, że w sporej części obawiali się uregulowań przeciwstawnych. Nad Sekwaną nie podobały się zwłaszcza wszelkie ograniczenia praw socjalnych, podczas gdy nad Mozelą opór budziła perspektywa ograniczenia liberalizmu i wolności, m.in. w gospodarce, narzucania ze szczebla unijnego jednolitych praw w tych dziedzinach. Dominique Moisi z Francuskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (IFRI), komentujący wyniki ubiegłotygodniowych referendów, słusznie więc napisał, że Unia Europejska wychodzi z nich dramatycznie osłabiona i bez szans na kompromis – bo mozolnie negocjowanym przez miesiące kłótni i ostrych debat kompromisem była… obecna eurokonstytucja. Wielu komentatorów pisze, że odrzucenie traktatu europejskiego we Francji i w Holandii to najlepszy dowód na triumf narodowych egoizmów w Europie. Potwierdzenie wyników badań socjologicznych Eurobarometru, z których wynika, że rosnąca liczba Europejczyków – zwłaszcza ze starej Europy – nie chce więcej integracji, ale raczej odbudowy siły państw narodowych. W Polsce mocno akcentują taką opcję ugrupowania prawicowe, natomiast np. we Francji do głosowania na „nie” w referendum wzywali socjaliści. W Holandii rej wśród eurosceptyków wodzą zwolennicy eutanazji i małżeństw homoseksualnych. Innymi słowy, podział na zwolenników dalszego jednoczenia Europy i przeciwników tego procesu nie ma charakteru partyjno-ideologicznego, tylko wynika z konkretnych uwarunkowań danego kraju. Także – to warto zapamiętać – z usytuowania danej partii w systemie władzy lub opozycji (recenzenci w polityce na ogół bywają na „nie”). Dwie konkluzje wydają się po szoku ubiegłego tygodnia szczególnie istotne. Raz – w skali całej Europy widać, że polityczne elity, w ogromnej większości będące przecież na „tak”, nie umieją dzisiaj rozmawiać ze zwykłymi ludźmi. Wykopana została prawdziwa przepaść pomiędzy światem polityki – ale także mediów, wielkiego biznesu czy inteligencji – a zwykłym panem Leclerkiem, Joenborgiem czy Kowalskim. Garstka „uprzywilejowanych” (albo „wtajemniczonych”) dobrze rozumie, że bez ściślejszej integracji Europa będzie coraz bardziej przegrywać w wyścigu gospodarczym z Ameryką (i Chinami), a owoc dumy np. Francuzów czy Holendrów, czyli dzisiejsza zamożność zwłaszcza zachodnich Europejczyków, za kilkanaście lat skończy się gwałtowną degradacją. Przeciętni obywatele Unii – fałszywie! – rozumują inaczej: jak zrobimy bardziej federacyjną Unię, będziemy musieli się podzielić naszym bogactwem z biedniejszymi. A nie mamy zamiaru. Odpowiedzialność za takie naiwne myślenie ponoszą politycy w całej Europie, którzy w epoce telewizyjnego newsa nie rozmawiają ze swoimi wyborcami, nie tłumaczą im, jak jest naprawdę, tylko próbują zyskiwać ich przychylność i głosy efektownymi sloganami i graniem na niskich instynktach. Nie tylko we Francji jeśli coś w działaniach Unii nie podoba się obywatelom, politycy – zamiast wyjaśniać, dlaczego sami poparli takie czy inne rozwiązanie – mrugają do nich okiem: my chcemy dobrze, ale ta Unia, ci urzędnicy z Brukseli… W efekcie Europa zwykłych ludzi ześlizguje się coraz bardziej w stronę demagogii i populizmów. Głosowania emocją, a nie rozumem. I dwa – bez wątpienia poważnej, a nie kosmetycznej reformy wymaga funkcjonowanie struktur unijnych. Trochę na zasadzie Czarnego Piotrusia, ale też w znacznym stopniu słusznie wizerunek Komisji Europejskiej – a więc także idea zjednoczonej Europy – jest na Starym Kontynencie coraz gorszy. Rozdrażniony wynikiem francuskiego referendum włoski wicepremier Giulio Tremonti skrytykował europejską biurokrację, produkującą, jak to ujął, kilometry dokumentów. „Powierzanie Europy tym ludziom, którzy popełnili tyle błędów, to jak wysyłanie Adolfa Hitlera do ONZ”, wykrzyczał do kamer telewizyjnych. Przesada? Tylko częściowo. Aby odzyskać akceptację Europejczyków, Unia potrzebuje gigantycznych reform w swoim centrum, łącznie z wymianą znacznej części urzędników. Czy politycy unijni i przywódcy państw europejskich będą w stanie zacząć działać inaczej niż dotąd? Na razie chyba nikt tego nie wie. Natomiast przynajmniej część komentatorów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 23/2005

Kategorie: Świat