Odkryte wokół archipelagu zasoby ropy naftowej wzmocniły napięcie między Argentyną i Wielką Brytanią Wojna to wielkie zło, lecz niektóre wojny przynoszą niemałe korzyści. Nawet przegranym. Przed 28 laty tysiąc Argentyńczyków desantowało się na brytyjskim archipelagu Falklandów (zwanych przez nich Malwinami), biorąc do niewoli garnizon 79 żołnierzy Jej Królewskiej Mości. Ale flaga argentyńska powiewała nad tym przedsionkiem Antarktydy zaledwie 74 dni. Riposta Wielkiej Brytanii, której honor naruszono, była natychmiastowa. Ku wyspom popłynęła niemal cała Royal Navy z jednostkami komandosów, piechotą morską i nieodzownym do panikowania wrogów batalionem Gurkhów. Po parodniowej walce (padło w niej 255 Brytyjczyków i co najmniej 655 Argentyńczyków – nie licząc utopionych w morzu) Falklandy były wolne! I wszyscy byli radzi. Argentyńczycy, bo zaraz padł ich skompromitowany tyran gen. Fortunato Galtieri i żyło się nieco swobodniej. Lady Margaret Thatcher, bo rozżarzyła dumę rodaków i zyskała miano Żelaznej Damy. A Falklandczycy – uprzednio biedni jak mysz kościelna – bo poza wyzwoleniem dostali sowitą pomoc od wszystkich członków Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, nawet od niewielkiej wyspy Jersey; a wkrótce spadł na nich istny złoty deszcz. Dzięki komu? Dzięki Polakom! Potwierdził to przed 20 laty w rozmowie ze mną sam premier Falklandów, Ronald Sampson: – Polacy byli pionierami wielkiego rybołówstwa na naszych wodach. Oni wykryli ogromne ławice kalmarów Ilex i Loligo. Dlatego płacą mniej niż inni za licencje połowowe. Spośród Falklandczyków ryby łowią tylko nieliczni; to harówka. Z czego więc żyli? Wedle Michaela Binyona z „The Times” – słynącego z wiarygodności – „większość mieszkańców wysp stanowili rolnicy, pracujący dla Falkland Islands Company, monopolu, którego jedynym prawdziwym celem była produkcja drewna”. To informacja zaskakująca, bo na Falklandach nie rośnie ani jedno drzewo! Archipelag jest typową tundrą, zarośniętą mchami, trawą, porostami i chwastami, gdzieniegdzie karłowatymi krzewami. Tu i ówdzie – skalistą. Żyli Falklandczycy z wypasu owiec, których było tam co najmniej pół miliona; po kilkaset sztuk na każdego tubylca, co najmniej tysiąc na rodzinę. Jak tyle wałęsających się owiec dopaść, zagonić do owczarni i ostrzyc im runo? A potem jak spieniężyć wełnę, sprzedając ją komuś za morzami, za górami? Lepiej było przez długie lata inkasować opłaty licencyjne za połowy i zasiłki „wspólnotowe” – oraz rozbudowywać administrację i bazę hotelowo-gastronomiczną. Bo archipelag, wokół którego rozgorzała ostatnia bodaj klasyczna wojna morsko-lądowo-powietrzna, stał się atrakcyjną osobliwością, co roku odwiedzaną przez 30-40 tys. turystów. Na każdego z 2,3 tys. Falklandczyków przypadało więc około 15 gości; to tak, jakby Polskę rok w rok zalewało 600 mln ciekawskich… Połowa populacji archipelagu zamieszkuje stołeczny Port Stanley, miłe miasteczko formatu polskiego sołectwa. Urzęduje tam falklandzki parlament (ośmioosobowy) oraz premier i minister finansów, którzy pospołu z trójką posłów tworzą autonomiczny rząd. Są Falklandy w istocie nie posiadłością brytyjską, lecz na wpół suwerennym, najmniejszym z minipaństewek, posługującym się konstytucją liczącą 89 paragrafów. Mają wszystko bodaj, co do życia potrzebne: dwie radiostacje i telewizję kasetową, aż trzy (!) czasopisma, mają straż pożarną i kilkunastu policjantów, tuzin hotelików i tyleż zakładów gastronomicznych, mają linie lotnicze FIGAS (trzy samolociki dziesięcioosobowe) i aż 35 minilotnisk, bo nie ma tam zagrody bez pasa startowego. Mają 18 drużyn futbolowych (w tym cztery… ligowe), a nawet tor wyścigów konnych! Z pewnością coś im jeszcze przybyło w ostatnich latach, nie ubyło raczej nic – no, może część ze 117 pól minowych pozostawionych przez argentyńskich napastników. Są one ulubionym miejscem pobytu olbrzymich stad pingwinów; tam im nikt nie przeszkadza, a same nie są wystarczająco ciężkie, aby wywołać eksplozję. Pingwiny i cała skrzydlata fauna, a także fauna płetwiasta wylegująca się na plażach to bez wątpienia największe tamtejsze atrakcje turystyczne. Tego zwierzyńca nikt nie pustoszył myślistwem, więc jego mieszkańcy uważają osobników dwunogich za swych współbraci i – jak półtorametrowe albatrosy – siadają im na głowach (czego osobiście doświadczyłem). Albo – jak sępy – jedzą im z ręki. Albo – jak pingwiny rasy Gentoo, o aparycji skarlałych kelnerów – krok w krok podążają za nimi stadami,
Tagi:
Wojciech Giełżyński









