Migrant w mundurze

Migrant w mundurze

Rekrutinnen und Rekruten vom 6. Gebirgsjägerbataillon 232 treten in der Jägerkaserne in Bischofswiesen an, am 05.08.2020. ©Bundeswehr/Marco Dorow

Kraje europejskie mają coraz większy problem ze znalezieniem chętnych do służby w armii Jeszcze niedawno zbyt mała liczebność sił zbrojnych wydawała się problemem abstrakcyjnym, jeśli nie absurdalnym. Kolejne kraje jak Europa długa i szeroka albo się demilitaryzowały (i to pomimo nacisków ze strony USA, by zwiększyć wydatki na obronność do 2% PKB), albo przechodziły w tryb armii inteligentnych, niewielkich, ale bogatych sprzętowo i zaawansowanych technologicznie. Najpierw w niepamięć odeszła epoka powszechnej służby wojskowej, potem – masowych sił zbrojnych, opartych przede wszystkim na wielkości. To ostatnie nigdy zresztą nie było domeną Europy. Doktrynę „armii silnej, bo licznej” wyznawano przede wszystkim w Rosji. W środkowej i zachodniej części kontynentu podważano wydatki na zbrojenia, niektórzy politycy uznawali je za całkowicie bezsensowne – w tym gronie znalazł się m.in. jeden z liderów polskiej lewicy, Włodzimierz Czarzasty. Wojsko, czyli kariera W ciągu zaledwie kilku tygodni wszystkie te przekonania zostały brutalnie unieważnione. Rosja najechała Ukrainę, równając z ziemią miasta i mordując cywilów na masową skalę. Wojna wróciła do Europy, i to w rozmiarach, których nikt się nie spodziewał. Paradygmaty zmieniły się błyskawicznie. Nawet Niemcy, tradycyjnie niechętni militaryzacji nader powściągliwi w kwestii zagranicznych interwencji wojskowych, zaczęli wysyłać broń Ukraińcom, zwiększając też budżet Bundeswehry. Armie znowu są potrzebne. Polityczna zmiana kierunku, choć przydatna, nie rozwiązała jednego z głównych problemów europejskich armii – braku chętnych do służby wojskowej. Lata zaniedbań w rekrutacji, brak pozytywnych kampanii wizerunkowych armii i społeczny sceptycyzm wobec munduru, połączony z ogólnymi tendencjami demograficznymi, sprawiły, że europejskim dowódcom zagląda w oczy widmo pustek w koszarach. To z kolei rodzi pytanie, czy nie czas już pozwolić na służbę w armiach narodowych obcokrajowcom. Problem nie jest nowy, był po prostu przez ostatnie lata zamiatany pod dywan. Już w 2011 r. ówczesny amerykański sekretarz obrony Robert Gates ostrzegał na forum ministrów obrony NATO, że Europa traci zdolność do szybkiego rozlokowywania dużych oddziałów sił zbrojnych w rejonach ewentualnego konfliktu. Armie na Starym Kontynencie może i stawały się coraz bardziej nowoczesne technologicznie, ale jednocześnie coraz mniej mobilne. Powodów tego było co najmniej kilka. Tibor Szvircsev Tresch i Christian Leuprecht z McGill University w Toronto zauważają, że winne było po części urynkowienie zawodu żołnierza. Po zakończeniu zimnej wojny kraje europejskie stopniowo wygaszały powszechną służbę wojskową, przechodząc na model ochotniczy. W kamasze szli ci, którzy chcieli, i nikt inny. To, piszą Leuprecht i Tresch, wywołało z kolei wiele zmian w statusie społecznym armii. Po pierwsze, praca w wojsku stała się po prostu jedną z dostępnych ścieżek kariery, co oznacza, że armia musiała o najlepszych rywalizować z sektorem prywatnym. Nietrudno się domyślić, że często tę walkę przegrywała. Po drugie, i być może znacznie ważniejsze, oparcie wojsk na ochotnikach spowodowało skrzywienie struktury zatrudnienia w armii. Jeśli bowiem ktoś już decydował się na mundur, liczył na specjalistyczną karierę. Europejczycy próbowali rekrutację prowadzić na wzór amerykański, oferując zaawansowane szkolenia, nabycie wysokich kwalifikacji, rozwój umiejętności przywódczych. Słowem, armia miała teraz kształcić, i to na bardzo wysokim poziomie, porównywalnym z najlepszymi uczelniami i korporacyjnym, płatnym treningiem. W niektórych krajach, z Niemcami, Skandynawią i Wielką Brytanią na czele, model ten nawet się sprawdzał. Problem w tym, że siły zbrojne padały w ten sposób ofiarą własnego sukcesu. Zdeterminowani ochotnicy, owszem, szybko się uczyli i awansowali. Przez co, konkludują Leuprecht i Tresch, armie Europy zapełniły się oficerami, a trapił je brak szeregowych, miały ekspertów, brakowało im żołnierzy. A tymczasem u Niemców… Rozgorzała więc dyskusja, jak te dziury załatać. Jeśli bowiem przyjąć perspektywę służby wojskowej jako zwykłej pracy zarobkowej, rozwiązanie problemu wydaje się dość proste. Deficyty pojawiły się przecież w ostatnich latach wszędzie, we wszystkich zawodach, od lekarzy po nauczycieli. I wszędzie, przynajmniej częściowo, redukowali je migranci. Pojawił się więc pomysł, żeby pozwolić im służyć w wojsku nowych ojczyzn na takich samych zasadach jak osobom w tych krajach urodzonym. Pierwszą, która o takim rozwiązaniu mówiła publicznie, rozważając je przy tym na poważnie, była Ursula von der Leyen. Dzisiejsza szefowa Komisji Europejskiej, w 2018 r., pełniąc

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2022, 2022

Kategorie: Świat