Z pamiętnika dla Alicji Maria Berny, ur. 7 sierpnia 1932 r. w Trościance na Wołyniu, studia pedagogiczne odbyła na Uniwersytecie Wrocławskim. 12 lat przepracowała w szkołach podstawowych (Trzebinia, Chrzanów i Wrocław), 15 miesięcy w KD PZPR Wrocław-Stare Miasto, siedem lat w KMPiK we Wrocławiu, półtora roku w Zespole Uzdrowisk Kłodzkich w Polanicy-Zdroju, siedem lat w BWA Wrocław. Przez dwie kadencje (1993-1997 i 2001-2005) była senatorem RP. Napisała książki: „Wieżę radości”, w której opisuje życie kulturalne we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku; „Czwartą prawdę”, zawierającą wspomnienia z okresu pełnienia mandatu senatorskiego; „Klonu liść” – osobiste refleksje o przemijaniu oraz „Wołyniankę” – wspomnienia z okresu dzieciństwa. W najnowszej, „Pamiętniku dla Alicji”, autorka, sięgając do czasów sprzed I wojny światowej, przedstawia losy przeciętnej wrocławskiej rodziny, obejmujące siedem pokoleń. Wspomnienia dotyczą konkretnych członków rodziny, ale są niejako odbiciem losów całego społeczeństwa wsi tamtych czasów, bo właśnie spod krakowskiej wsi wywodzą się przodkowie. Kolejne dzieje członków rodziny, poprzez 20-lecie międzywojenne i lata okupacji, doprowadzają trzecie z opisywanych pokoleń do Wrocławia. Przewijają się w tej książce obrazki z życia miasta już od lipca 1945 r., prowadząc czytelnika do dnia dzisiejszego. Maria Berny, Pamiętnik dla Alicji. Świat w moich oczach, Oficyna Wydawnicza ATUT, Wrocław 2020 * * * 30.11.2018 r. Wczoraj wieczorem przeczytałam w „Przeglądzie” artykuł o służących i przed zaśnięciem długo myślałam o kobietach, które w tej roli przewinęły się przez moje życie. Pierwszą służącą była Fela. Nie mogę jej pamiętać, bo była u nas służącą i zarazem moją nianią, kiedy miałam niespełna rok. Rodzice wtedy mieszkali na Trościance. Fela była córką osadnika wojskowego z sąsiedniej wsi i jej właśnie zawdzięczam, że w dzieciństwie, a nawet w rodzinie do dziś, nazywano mnie Rysią. Kiedy urodziłam się i nadano mi imię Maria, początkowo zdrabniano to imię na Marysia. A że w tamtych czasach, szczególnie na wsi, autorytet nauczycieli był duży i w wielu dziedzinach życia rodzice uczniów starali się ich naśladować, wkrótce wszystkie dziewczynki, szczególnie Marie, co było imieniem bardzo pospolitym, przestały być Maryjkami, czy Marusiami, a zostały Marysiami. Fela była tym oburzona, bo kto to widział, żeby inne dzieci wołano tak jak „nasze”. Tak więc zmieniła mi imię na Marylka, ale inne Marysie też zostały Marylkami, potem na Maniusię, aż wreszcie zaczęła ukradkiem w domu nazywać mnie Rysią. To imię nie znalazło już naśladowczyń. I tak zostałam Rysią. Fela wyszła za mąż, a na jej miejsce pojawiła się Basia. Basię już trochę pamiętam, bo była u nas jeszcze w czasie kiedy przeprowadziliśmy się do Nowych Iwanicz. Była bardzo dobra dla mnie. Pamiętam, jak przez mgłę, sweter w kolorowe pasy, jaki nosiła, i awantury, jakie robiła jej moja mama, ilekroć przyłapała ją na noszeniu jej bielizny. Basia bardzo dobrze gotowała i wszyscy w tym okresie przytyliśmy, z czego mama nie była zadowolona. Nie pamiętam, dlaczego Basia odeszła, pewno też wyszła za mąż. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że mieszka w Hajnówce i w czasie którychś wakacji w latach 50. tato pojechał tam i odnalazł ją jako stateczną wdowę, babcię kilkorga wnucząt. Żałuję, że nie pojechałam tam z tatą, bo do dziś, w mglistych wprawdzie, ale jakichś takich ciepłych wspomnieniach, Basia kojarzy mi się z najmilszym okresem dzieciństwa. W roku 1936 lub 1937 pojawiła się w naszym domu ciotka Wandowa. Nie była ona z nami spokrewniona, ale mówiło się do niej ciociu. Przyjechała do nas z Krakowa, zaprotegowana przez ciocię Marysię Strączkową, która była w Krakowie na Grzegórzkach jej sąsiadką. Wandowa miała bardzo ciężkie życie, bo jej mąż Wanda był pijakiem i w dodatku często ją bił. Maltretowana, bezdzietna kobieta przyjęła wdowieństwo jak łaskę bożą, ale nie miała co ze sobą zrobić. Ciocia Strączkowa zaproponowała mamie, żeby wzięła Wandową jako służącą-gospodynię do Iwanicz. To było naprawdę dobre rozwiązanie dla mojej mamy. Ciotka miała już dobrze po pięćdziesiątce, ale zdrowa, pełna sił rządziła domem, gotowała, sprzątała, a do cięższych prac, jak pranie, najmowała kobietę ze wsi. Nie lubiłam jej specjalnie, bo trzymała mnie w ryzach. Najbardziej kojarzy mi się z nią pranie, które wtedy trwało trzy dni. Do kuchni wnoszono balię, tarę,










