Fleur w rewiowym ubranku

Fleur w rewiowym ubranku

Już od rana czekało się na Mikołaja. Między kuchnią a sienią był korytarz, który pełnił funkcję skrzyżowania. W lewo można było iść do zimnej łazienki, gdzie na umywalce prężył się dumnie dziadkowy pędzel. W prawo – do składziku pełnego konfitur (po odkręceniu słoika babcia zdejmowała łyżką pierzynkę pleśni i nakładała nam smażone truskawki i drylowane wiśnie na biały ser). Z korytarza można też było wejść „na górę”. To tam na gazetach suszyły się makówki. Wystarczyło odgryźć suchy czubek i przechylić makową główkę jak kieliszek, żeby poczuć na języku wilgotny, słodki mak. Ale przede wszystkim z korytarza wchodziło się do „stołowego”. Stała tam olbrzymia choinka, która dotykała czubkiem sufitu. Wisiały na niej zrobione przez nas z siana i szyszek bombki, twarde laski lizaków, papierowe aniołki jak z wycinanki. Na końcu z szafki „na leki” wyciągałyśmy pachnącą syropem na kaszel watę i rozkładałyśmy ją na gałęziach jako sztuczny śnieg. Potem już tylko „przeszkadzałyśmy” – ja i kuzynka. Czyli włóczyłyśmy się oszalałe ze zniecierpliwienia, podjadałyśmy ciasta ze składziku i wchodziłyśmy wszystkim w paradę. Raz na jakiś czas zerkałyśmy na drzwi do domu, to tamtędy miał wejść Mikołaj. A później biegłyśmy znów do pokoju, stawałyśmy na palcach przy parapetach, głowę wsadzałyśmy za firankę:

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Tagi: prezenty, Wigilia