Janusz nie cierpiał dętologii, fałszywego patosu, jego ironiczny sceptycyzm był rodzajem artyzmu, świadectwem talentu, a zarazem wniknięcia w sedno spraw Józef Hen – pisarz, scenarzysta, pamiętnikarz, dramaturg, reżyser Janusz Głowacki podobnie jak pan urodził się przed wojną w Warszawie, obaj poświęciliście jej sporo miejsca, zostaliście docenieni Nagrodą Literacką m.st. Warszawy. Czy warszawskość odgrywała jakąś rolę w waszych relacjach? – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale nie sądzę. Nasze biografie są inne: byłem 15 lat starszy od Głowackiego, wojna rzuciła mnie na wschód, Janusz pozostał z rodzicami w okupowanej Warszawie. Kiedy jego teksty zaczęły się pojawiać w „Kulturze”, byłem już autorem kilku powieści i wielu opowiadań, w oparciu o moje utwory powstały popularne filmy: „Krzyż walecznych”, „Nikt nie woła”, „Prawo i pięść”. Poza tym znajdowałem się w innym kręgu. W 1968 r., po zebraniu nadzwyczajnym w Związku Literatów w sprawie przywrócenia usuniętych „Dziadów” na scenę narodową, byłem atakowany w „Żołnierzu Wolności”. Janusz pisywał do „Kultury” pod redakcją Janusza Wilhelmiego – po swojemu oczywiście, bo gdzieś pisywać musiał. Głowacki był jego ulubieńcem. Mnie Wilhelmi czytał, prywatnie komplementował, ale w praktyce tępił jako przeciwnika politycznego. Wilhelmi radził Głowackiemu, by nigdy nie szedł za pierwszym impulsem, bo może być uczciwy. Miał talent Głowacki napisał o tym w autobiograficznej książce „Z głowy”. – Janusz sądził, że tę sentencję wymyślił Wilhelmi, bo bardzo pasowała do jego cynizmu, w rzeczywistości jej autorem był Talleyrand, którego wykształcony i oczytany naczelny „Kultury” sobie pewnie przyswoił. Moja bliskość z Głowackim wzięła się z podobnych upodobań, przede wszystkim z niechęci do dętologii, fałszywego patosu. Kiedy powiedziałem mu kiedyś, że „Noc listopadowa” Wyspiańskiego to straszliwa grafomania, wykrzyknął: „Lejesz miód na moje serce!”. On rozprawiał się z dętologią z pomocą ironii, przewrotnego żartu, ja też miewam skłonność do ironii i autoironii, ale zdarza mi się, niestety, w tych sprawach i ton całkiem serio. W książce „Przyszłem” Głowacki pomniejszał swój wpływ na scenariusz „Wałęsy. Człowieka z nadziei”, bo film wyszedł cokolwiek nadęty. Kiedy poznał pan Głowackiego? – Poznałem go z tekstów w „Kulturze”, ale zdarzyło mi się też trafić na niego raz czy dwa w Ścieku. To nazwa nadana przez Głowackiego klubowi Stowarzyszenia Filmowców Polskich na Trębackiej, do którego nocą „ściekali” bywalcy zamykanych wcześniej lokali. – Tak, niekiedy wpadaliśmy też na siebie w klubie SPATiF-u w Alejach Ujazdowskich, w którym stale bywałem. Nie piłem nigdy z Januszem, nie dałbym rady. Znałem jego matkę, kiedy pracowała w Czytelniku. No i znałem Kazimierza Rudzkiego, oryginalnego aktora i niezrównanego konferansjera, ale dopiero później dowiedziałem się, że jest jego wujem. Zachodził pan przed wojną do salonu muzycznego B. Rudzki przy Marszałkowskiej 146, z widniejącym na witrynach napisem „Columbia”? – Ależ skąd!… To nie było miejsce dla chłopaka z Nowolipia. Gdy wiele lat po wojnie dowiedziałem się, że dziadek Głowackiego był przedstawicielem Columbii, przypomniałem sobie słowa spikerów przedwojennego radia, że płyta, z której nadano muzykę, pochodzi z firmy Rudzki. Dziadek Bronisław Rudzki był właścicielem m.in. wydawnictwa muzycznego, ojciec, Jerzy Głowacki, próbował swoich sił w literaturze. – Wiem, że pisał kryminały, ale nic nie czytałem i nie znałem go. Znał pan matkę, z którą Głowackiego łączyła ogromna bliskość: 12-letniemu Januszowi czytała „W poszukiwaniu straconego czasu”, pracowała jako redaktorka w Czytelniku i Iskrach, ponoć załatwiła mu pracę w „Kulturze”. Musiała mieć na niego wielki wpływ. – Wpływ wpływem, ale człowiek zajmujący się twórczością, literaturą, filmem, sztukami plastycznymi musi przede wszystkim mieć talent. Janusz go miał! Przewodnik literacki Mieszkał z rodzicami na Bednarskiej, wszędzie miał blisko: redakcja „Kultury” sąsiadowała z Czytelnikiem, do SPATiF-u można było dorzucić beretem, stąd do Ścieku – jak wspominał – dowoziła go miejska polewaczka… – Była jeszcze stołówka w Związku Literatów Polskich w Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu, tam też się widywaliśmy. Po tym gdy wyjechał do Londynu, a stamtąd do Nowego Jorku, do tej stołówki na obiad przychodziła jego żona, Ewa Zadrzyńska, była wtedy w ciąży z Zuzanną. Rozmawialiśmy ze sobą. Mówiono: „Zjeść obiad u Literatów”. Czytelnik w latach 80. wydał autobiograficzną książeczkę Tadeusza Konwickiego „Nowy Świat i okolice”,










