W pewnym momencie poczułem, że już do końca życia będę aktorem od gapowatych Marianów Wojciech Solarz– (l. 36) aktor młodego pokolenia. Warszawską Akademię Teatralną ukończył w 2002 r. Pracował w Teatrze Narodowym, wcześniej w Ateneum. Zagrał m.in. w niemieckim filmie „Strajk” („Die Heldin von Danzig”) Volkera Schlöndorffa, „80 milionach” Waldemara Krzystka, „U Pana Boga w ogródku” i „U Pana Boga za miedzą” Jacka Bromskiego, w serialach telewizyjnych, ostatnio w „Nie rób scen”. Wpada pan taki zdyszany – coś się stało? – Wracam ze zdjęć próbnych. Już się do tego przyzwyczaiłem i oczywiście akceptuję jako naturalną część zawodu. Jednak jestem trochę zmęczony, gdy wieczorem ktoś dzwoni i mówi, że na rano następnego dnia mam przeczytać scenariusz i nauczyć się tekstu. W dodatku jest frustrujące, jeśli kolejny raz nic z tego nie wynika. A może jednak coś wynikło ostatnio? – Coś tak. Ale zależy mi, żeby rola była sensowna, żeby było z czym się zmierzyć, czego dotknąć. I zarobić. – Jeśli z roli nie wynika nic więcej niż pieniądze, przedsięwzięcie naprawdę jest niewiele warte. W szkole teatralnej wdrukowano mi w mózg, żeby uważać na taką łatwość życia. I ja raczej przez pół roku wolałem mierzyć się z jakąś rolą w teatrze za 1000 zł, niż wziąć serial. Ale świat bardzo się zmienia – gdy kończyłem szkołę w 2002 r., były trzy seriale – dziś jest 700. No i kto żyw, występuje w reklamach. W tym takie tuzy jak Marek Kondrat – i nikt już nie ma im tego za złe. – Bardzo się bałem, że się rozmydlę od tej łatwizny. Jak się jest młodym człowiekiem, jest samochód, mieszkanie, wszystko jest super, ale czy na pewno o to chodzi? Potem człowiek jest zadowolony z siebie, ale pusty w środku. To duże słowa, wiem, niemniej coś w tym jest. Ja miałem szczęście, bo zaraz po szkole dostałem się do teatru. Najpierw dwa lata w Ateneum, potem osiem w Narodowym na etacie. Niezły start. – Narodowy to takie ciepło, jakby przedłużenie szkoły. Zwłaszcza że dyr. Englert był opiekunem mojego roku, zawdzięczam mu bardzo dużo. Oczywiście nauczył mnie rozróżniania konwencji teatralnych: żeby nie pakować skrzypiec do futerału od kontrabasu i nie grać Hamleta na Mrożku. Ale przede wszystkim wbił mi w głowę, jak się schodzi na ziemię, kiedy bieg się nie uda już na pierwszym płotku. Bo ja, jak dzieciak, zawsze wszystko robiłem z pierwszego rozpędu – jeśli się udało, latałem, jeśli nie – był płacz i schodziłem ze sceny. Pamiętam próbę generalną „Pierwszego razu” w Narodowym. W połowie przedstawienia mały Wojtuś był niezadowolony z siebie, więc prawie uciekł ze sceny! I nigdy nie zapomnę tamtego ryku dyr. Englerta: „Graaaj, Wojtek, graaaj!”. I to dyrektor mnie nauczył, że im bardziej zamarzy się o roli – o tym, jaka będzie fantastyczna – tym bardziej cierpi się na początku, jeśli nie wychodzi. Sztuką nie jest zejść ze sceny, tylko przyjąć potknięcie i grać dalej. Gdy podniosę się z potknięcia, widz szanuje mnie dużo bardziej, niż jakbym wszystko wykonał genialnie od początku do końca. Bo widz też się potyka. I każdy się potyka. Ważne, jak wstajemy, a nie jak się potykamy. A płotków jest jeszcze przede mną 150. Był pan ulubieńcem Jana Englerta? – Mieliśmy ze sobą dobry kontakt, w tenisa razem graliśmy. Ale dyrektor ma wielu ulubionych aktorów, zawsze miał dobry kontakt z młodzieżą. Ileś roczników miał pod opieką – rok Marcina Hycnara, Arka Janiczka, mój… Kadencja trwa cztery lata, więc można się zżyć z ludźmi. Skoro w teatrze było tak cudownie, po jakie licho wyniósł się pan stamtąd? Zgadnę: za mało pan grał. – Na początku nawet dużo, jednak w pewnym momencie poczułem, że być może już do końca życia będę aktorem od gapowatych Marianów (z „U Pana Boga w ogródku” – przyp. red.). Chciałem się zderzyć z bardziej męskimi rolami. Poczułem, że muszę wyfrunąć z gniazda. Potrzebowałem własnego dojrzewania. Żeby wypłynąć na otwarty ocean i radzić sobie samemu. Dobry krok? – Chyba tak, dało mi to inne powietrze. Zaczęło się od roli Heathcliffa
Tagi:
Bożena Chodyniecka









