Granice są tylko w nas

Granice są tylko w nas

fot. Artur Zaborski, Julian Potrzebny

Dziesięć dni w obozie dla uchodźców Korespondencja z Idomeni W momencie publikacji tego tekstu obóz w Idomeni już najprawdopodobniej nie istnieje, miał zniknąć zupełnie z końcem 2016 r. Na mocy porozumienia UE-Turcja przebywający w nim uchodźcy zostali rozlokowani. Większość trafiła do Turcji, ku uciesze rządów krajów Unii Europejskiej, pozbywających się w ten sposób niewygodnego balastu. Dla samych zainteresowanych to nie rozwiązanie ich problemów, tylko sprowadzenie nowych. Ale wiedzą o tym głównie ci, którzy poznali uchodźców. Wbrew pozorom takich osób było naprawdę sporo. Do Idomeni przyjeżdżali wolontariusze z Europy, Ameryki Południowej, a nawet z Australii. Podczas dziesięciodniowego pobytu spotkaliśmy studentów z Czech, artystów z Hiszpanii, pracowników korporacji z Niemiec, lektorów z Wielkiej Brytanii, którzy tak jak my chcieli zrobić cokolwiek. Chyba wszyscy zgodnie możemy powiedzieć, że na pewno udało się nam jedno: poznać tych, o których dotąd czerpaliśmy wiedzę jedynie z mediów. Czyli mówiąc wprost: tych, o których dotąd nie wiedzieliśmy nic. Granice uwagi To miał być zwykły wakacyjny wypad. Wypatrzona na stronach z tanimi lotami oferta: 200 zł do Aten w obie strony z lotniska w Modlinie. Żadnych zabytków, żadnych ludzi. Tylko plaża, leżenie do góry brzuchem z drinkiem z palemką w ręku. Słońce, woda, relaks. Grecja jako hasło zaczyna pojawiać się w naszych wyszukiwarkach coraz częściej. Ale zamiast atrakcyjnych nowych ofert dla turystów wyszukiwarka wyrzuca nam doniesienia o sytuacji uchodźców z objętej wojną Syrii, którzy masowo pojawiają się w tym kraju. Zamiast zdjęć oświetlonych słońcem plaż – koczowiska i zakładane na dziko obozowiska. Wreszcie wszystkie wyniki zaczynają prowadzić w jedno miejsce – do Idomeni, obozu utworzonego na granicy grecko-macedońskiej, w którym utkwili uciekinierzy głównie z Syrii, ale też z Afganistanu i Iraku. Macedonia zamknęła przed nimi granice, pochód do Europy został zatrzymany. Już wiemy, że nie pojedziemy na Peloponez, bo zamiast od słońca spalilibyśmy się ze wstydu, wiedząc, że gdy my tu się byczymy, ktoś szuka schronienia przed kulami. Decyzja zapada dość szybko: nigdzie nie jedziemy. Granice potrzeb Kusi nas jednak, żeby pojechać do obozu, pomóc, naprawić, zbawić świat. Bałwochwalcze myśli szybko jednak ustępują miejsca racjonalizmowi: przecież kryzysem uchodźców zajmują się rządy państw, instytucje europejskie, organizacje humanitarne. My z naszą naiwną empatią na pewno byśmy tam tylko przeszkadzali. Ale jakoś nie potrafimy przestać wyszukiwać informacji na temat Idomeni. Dla pewności dzwonimy do Polskiej Akcji Humanitarnej, wysyłamy do Syrian Refugee Relief Fund i kilku innych organizacji nieśmiałe pytanie, czy może jednak do czegoś byśmy się przydali. Odpowiedzi zewsząd nadchodzą takie same: uchodźcom najbardziej potrzeba ubrań, szczególnie butów. W obozie potrzebni są wolontariusze. Właściwie do wszystkiego. Najbardziej do segregacji ubrań i wydawania posiłków. I już wiemy, że jedziemy. Tylko skąd wziąć potrzebne rzeczy i jak je przewieźć? Dzielimy się zadaniami: jeden zajmuje się transportem, drugi zdobyciem darów. Na Facebooku wrzucamy post o planowanym wyjeździe i pytamy, czy ktoś ma do oddania ubrania i buty. Błyskawicznie rozchodzi się to po sieci. W ciągu kilku dni udaje nam się zebrać 50 kg ubrań. Szybko znajdujemy też tani samochód w wypożyczalni w Atenach. Granice szczodrości Z Teatru Dramatycznego wypożyczamy worki do transportu kostiumów, dzięki czemu możemy nadać paczki z ubraniami jako bagaż. Swoje rzeczy ograniczamy do bagażu podręcznego. To przecież niecałe dwa tygodnie, a jedziemy do ludzi, którzy nie mają nic. Poza górą ubrań i butów jest jeszcze miś od sześcioletniej córeczki naszej znajomej Ewy, której mama wytłumaczyła, że oddaje jej kurtki i buciki dla syryjskich dzieci. Dziewczynka kazała wyjaśnić sobie całą sytuację. Po tym, jak wysłuchała opowieści, dołożyła od siebie ukochanego misia, maskotkę, bez której przez kilka ostatnich lat nie zasypiała. Miś leci z nami w samolocie, siedzi nad kierownicą w samochodzie. Przypomina, po co to wszystko, bo wątpliwości nachodzą nas nieustannie. Najbardziej boimy się, że nie damy rady psychicznie, że nie wytrzymamy widoku skrajnej nędzy, że natychmiast udzieli nam się atmosfera miejsca wypełnionego łzami i nieszczęściem. Granice strachu W Atenach odbieramy wynajęty samochód. Przemierzamy nim Grecję, tak pustą i tak wyludnioną poza stolicą, że jej sceneria przypomina plan postapokaliptycznego filmu. Im bliżej obozu, tym bardziej się stresujemy. Mamy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 01/2017, 2017

Kategorie: Świat