Ocena wstrząsającego wyznania niemieckiego noblisty przybrała w Polsce rozmiary sądu ostatecznego
Wyznanie wybitnego niemieckiego pisarza Güntera Grassa, który przyznał, że jako 15-latek służył w Waffen SS, wstrząsnęło światową opinią publiczną. Nie jest to burza w szklance wody. Zwłaszcza w Polsce ocena Grassa przybrała rozmiary sądu ostatecznego ferującego arbitralne wyroki. Przy okazji stała się sprawą polityczną, gdy nasze elity, z Lechem Wałęsą i Jackiem Kurskim na czele, zażądały od pisarza natychmiastowego zrzeczenia się honorowego obywatelstwa Gdańska, czego Grass kategorycznie odmówił.
Osią gorącej debaty, jaka rozpętała się wokół przeszłości noblisty, jest pytanie, dlaczego ciemną kartę swojej biografii ujawnił dopiero po 60 latach, i to w chwili wydania autobiograficznej książki „Przy obieraniu cebuli”, która w Niemczech już stała się bestsellerem. Pojawiły się nawet złośliwe sugestie, że jest to cyniczny zabieg marketingowy. Tymczasem sprawa jest o wiele poważniejsza, zwłaszcza że większość komentatorów, w tym biograf Grassa, Michael Jürgs, wydała kategoryczny osąd: autor „Blaszanego bębenka” stracił legitymację do bycia autorytetem moralnym.
W ten sposób jednym zamaszystym gestem przekreślono cały późniejszy dorobek pisarza, jego działalność pacyfistyczną i antynazistowską, znakomite książki, pracę na rzecz polsko-niemieckiego pojednania, zapominając o tragiczności ludzkiego losu, porwanych ścieżkach historii i ograniczeniach moralnych, od których żaden człowiek nie jest wolny. Tylko nieliczni obrońcy Grassa, Adam Michnik czy Krzysztof Teodor Toeplitz, potrafili powiedzieć, że
wyznanie własnych win zasługuje na szacunek
jako czyn unikalny, zwłaszcza że całym późniejszym życiem pisarz odrobił swój występek z młodości.
Ich głos, nawołujący do solidarności z autorem „Psich lat”, nie zyskał jednak aprobaty, a dziennikarz polskiego „Bilda”, czyli „Faktu”, Maciej Rybiński, uznał swą wyższość moralną i jako jeden z pierwszych rzucił kamieniem, stwierdzając, że Grass jest typowym niewolnikiem ideologii, najpierw nazistowskiej, a później lewackiej, więc tym bardziej nie zasługuje na szacunek. Pośród tego pękniętego zwierciadła polskiej debaty stanął Władysław Bartoszewski, który uznał, że Grass wykazał się wybiórczą odwagą cywilną, ponieważ przez tak wiele lat ukrywał haniebny epizod ze swego życia. „Jako Polacy nie możemy mieć szczególnych pretensji do Grassa, ale jako ludzie i Europejczycy możemy mieć moralne wątpliwości dotyczące jego postawy”, stwierdził Bartoszewski.
W tej potępieńczej i nasączonej wątpliwościami aurze giną fakty. Bo co właściwie powiedział Grass? Że jako 15-latek zgłosił się do służby w niemieckiej marynarce wojennej, chciał być członkiem załogi okrętu podwodnego, ale Kriegsmarine nie przyjęła go, gdyż był zbyt młody. „Chodziło mi o to, by wyrwać się z ciasnoty, z rodziny. Chciałem z tym skończyć i dlatego zgłosiłem się na ochotnika. Dopiero rok później dostałem wezwanie do wojska. Pod koniec wojny w Dreźnie zorientowałem się, że jestem w Waffen SS”, mówił noblista w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Podkreślił, że do uznanych przez trybunał norymberski za zbrodnicze oddziałów nie trafił z własnej woli oraz że służył tam przez kilka tygodni, nie brał udziału w walkach,
nie wystrzelił ani jednego pocisku
i nie popełnił żadnej zbrodni. W wywiadzie dla niemieckiej telewizji ARD pisarz stwierdził, że sam często zastanawiał się nad swoim milczeniem. „To leżało głęboko we mnie. Byłem zdania, że to, co robię jako pisarz, jako obywatel tego kraju, wszystko to jest sprzecznością wobec tego, czym przesiąkłem podczas swojej młodości za rządów nazistów. Myślałem, że to wystarczy”, mówił. Najnowszą książkę „Przy obieraniu cebuli” Grass traktuje jako próbę oczyszczenia, a tytuł ma symbolizować powolne, warstwa po warstwie, dochodzenie do prawdy o sobie i swojej przeszłości, której ciężar przez lata nosił jako hańbę. „To, co w głupiej młodzieńczej dumie brałem za dobrą monetę, po wojnie chciałem ze wstydu przemilczeć. Ciężar pozostał i nikt nie może go zmniejszyć”, napisał.
Burza wokół wyznania Güntera Grassa zapewne nie ustanie z dnia na dzień. Być może władze Gdańska pozbawią go tytułu honorowego obywatela tego miasta. Być może Lech Wałęsa w proteście zrzeknie się swojego. Być może Jacek Kurski, który bezceremonialnie obszedł się swego czasu z dziadkiem Donalda Tuska, zechce wykorzystać przeszłość autora „Szczurzycy” do politycznej walki wyborczej na Wybrzeżu. Być może sprawa niemieckiego noblisty
natchnie rodzimych lustratorów
do prześwietlania życiorysów naszych pisarzy. Być może, gdy autobiografia Grassa trafi na nasz rynek, ostudzimy nieco nasze rozpalone świętym oburzeniem umysły. Być może.
Człowiek staje się moralny z chwilą, gdy staje się nieszczęśliwy, powiada Marcel Proust. Jeśli w tym sensie spojrzymy na czyn Grassa – bolesne wyznanie skrywanej przez lata, wypalającej winy, odkupionej całym dorosłym życiem – zrozumiemy, że jest on głęboko etyczny i wiele mówiący o naturze ludzkiej. A że późno? Lepiej późno niż wcale.
Necessary cookies are absolutely essential for the website to function properly. This category only includes cookies that ensures basic functionalities and security features of the website. These cookies do not store any personal information.
Any cookies that may not be particularly necessary for the website to function and is used specifically to collect user personal data via analytics, ads, other embedded contents are termed as non-necessary cookies. It is mandatory to procure user consent prior to running these cookies on your website.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy