Film Barbary Sass o betankach ma przełamać lukrowany obraz Kościoła i księży w filmie? Wiadomość sezonu jest taka, że Barbara Sass ruszyła ze zdjęciami do filmu o siostrach betankach, które pięć lat temu narobiły zamieszania w Kazimierzu i nieco huczku w Polsce. Jak znamy panią reżyser, otrzymamy dziełko feministyczne, jak w przypadku „Pokuszenia” (1995), gdzie zakonnica na usługach UB donosiła na hierarchę, w którym się jednocześnie kochała. Ale nawet skromna wariacja feministyczna na kościelny temat należy się Polsce księdza Rydzyka, arcybiskupa Paetza, arcybiskupa Wielgusa, śp. księdza Jankowskiego, a także dziesiątków tych anonimowych kapłanów, którzy za molestowanie, defraudację czy pijaństwo nie trafiają już nawet na łamy „Faktu” – tak bardzo spowszednieli. Nie żeby zaraz skakać im do oczu. Tylko żeby spokojnie zapytać, jak działa instytucja, w której latami, szczebel po szczeblu, pnie się na sam szczyt czynny homoseksualista czy agent służb. Biznesmenów, gangsterów, szczury korporacyjne, śląskich bezrobotnych i postpegeerowców z Koszalińskiego kino lat ostatnich przenicowało na wskroś. Ale koło duchowieństwa chodzi na paluszkach. Karol i ojciec Mateusz Że mamy filmy religijne? A kto przeczy? „Prymas. Trzy lata z tysiąca” (2000) dawał posągowego kardynała Wyszyńskiego osaczanego przez ubecję w Komańczy. Andrzej Seweryn grał na najwyższym C. Filmy papieskie („Karol…” itd.) z Piotrem Adamczykiem, a choćby i z Jonem Voightem kręcono z rozmachem, ale to tylko ruchome obrazy szukające klienteli wśród tych, którzy gdy zobaczą naraz papieża i górali, ryczą jak bobry. Z drugiej strony obyczajówka. Mamy religijne kołysanki w stylu „U Pana Boga w ogródku”, „za miedzą” czy „za piecem”. Wyspecjalizowany w tych pobożnych krotochwilach reżyser Bromski stawia tezę, że najlepiej żyje się rodakom w tych skansenach, gdzie społeczności patronuje z wysoka ksiądz proboszcz. Ani on tyran, ani zdzierca, na seks przedślubny patrzy przez palce, pijaństwo karci z umiarem. Życia religijnego nie wzmaga – wystarcza mu kapliczkowa dewocja parafian. Natomiast bardzo mu zależy, by trzymać lokalną władzę na spółkę z miejscowym komendantem policji, z czego ponoć wszyscy są szczęśliwi – jak za czasów pańszczyźnianych. Wariantem tych jasełek dla nastolatków w każdym wieku jest serial „Ojciec Mateusz”, gdzie młody duszpasterz (w sutannie i na rowerze – co za zestawienie!) wymierza sprawiedliwość w sojuszu z miejscowym aspirantem policji. I znowu: narkotyki, ustawiane walki bokserskie, skrytobójstwa – i owszem. Ale rewizji życia religijnego, dramatów wiary, filtrowania instytucji kościelnych ani na lekarstwo. Paraduje ten amant (ostatecznie Artur Żmijewski!) w sutannie, ale zamiast niego po sandomierskich uliczkach mógłby się szastać lodziarz lub kominiarz – dla kwestii religijnych byłoby to tyle samo warte. Z tym że i tu drgnęło. Przykładem jest sierpniowa premiera – „Święta historia”. Reżyser Maciej Wojtyszko poszedł na zderzenie. Sprowadził dwóch młodych światowców – jednego tylko z Krakowa, za to drugiego aż ze Szwecji – do podkrakowskiej zagrody, gdzie właśnie dokonał cichego i pobożnego żywota ich tatuś. Zapisawszy wcześniej, co miał, fundacji – oczywiście – kościelnej. Synkom do rozdysponowania zostawił graciarnię, której niespodziewaną ozdobą okazała się gruntownie zdezelowana warszawa w kolorze seledynu. Ale ten złom na resorach zyskuje wartość relikwii, gdy okazuje się, że posługiwał samemu kardynałowi Wojtyle w czasach krakowskich. I tu się rozkręca zabawa, bo chłopaków z miasta mało ta blaszana świętość rusza, za to mieszkańców wioski akurat przeciwnie. Nie, żeby biegli całować karoserię, skąd! Oni już oczami wyobraźni widzą te pielgrzymki, które będą ściągać do kardynalskiej warszawy, już liczą te wpływy z noclegów, wiktu i pamiątek. Tylko trochę lansu – wszak ta warszawa to uśmiech samego Pana Boga nad ich zapyziałą wioseczką. Że w kościele Sanctissimum, że przebogata oferta sakramentalna, że godzinki, nieszpór i roraty? A czymże one są wobec tapicerki wycieranej przez papieża, co to teraz santo subito? Taki przewód myślowy przeprowadzają miejscowi i żeby go osadzić głębiej, reżyser Wojtyszko uzupełnia miejscowe realia umysłowe. Oto jedna z włościanek wyczytawszy w bulwarowym pisemku, że mięta wzmaga apetyt seksualny, natarła sobie przed randką biust pastą do zębów. Oto jej chłopak, który z determinacją odwleka seks do ślubu i popada w obłędne cierpiętnictwo. Z pozoru to się drapieżnie sumuje: dewocja zamiast wiary, głupota na życzenie, chytreńkie pomysły, jak by tu zarobić na „czarnych”, na których rzekomo zarobić się nie da. Ale zaraz, zaraz
Tagi:
Wiesław Kot









