Idzie Chrabąszcz z kosą

Idzie Chrabąszcz z kosą

Polski Chłop Roku zna angielski i umie obracać cepami

Głośno się zrobiło o Adamie Chrabąszczu ze wsi Mietel (powiat Busko Zdrój) po tym, jak w Racławicach pod pomnikiem Bartosza Głowackiego chłopów z całej Polski pokonał i tytuł najlepszego wywalczył. Ciężko się umówić z Chrabąszczem, bo wszystko mu się w czasie nałożyło. Media chcą się kręcić, a tu komunia córki w najbliższą sobotę i brat ze Stanów na tydzień na ojcowiznę do Rataj przyjechał.
W poniedziałkowe przedpołudnie w Izbie Rolniczej w Busku Zdroju wita mnie pan Adam pod krawatem, w uniformie urzędnika. Tylko zawadiacki sposób podkręcania wąsa, błysk w oku i buty, w których jeszcze rano pewnie chodził w pole, przypominają chłopa na 12 hektarach. – Póki siła jest – mówi o swym zwycięstwie – są marzenia. A jedno właśnie się spełniło.

Jak pan Adam z bata trzaskał

Już od ośmiu lat do Racławic zjeżdżają kandydaci z całej Polski, by o tytuł Chłopa Roku konkurować. Z kosą na sztorc – symbolem dzielnego chłopa – odjechał tylko pan Adam. Dostał również wielki złocony puchar, opryskiwacz i dwie tony nawozów.
– Jedynie strzelanie z bata wcześniej trenowałem na podwórku, żeby nie zrobić obciachu na zawodach. Do reszty dyscyplin, no może za wyjątkiem polki, nie czyniłem żadnych przygotowań, bo życie samo zrobiło to za mnie.
Adam Chrabąszcz wiedział o konkursie, gdyż prowadzi oddział biura Świętokrzyskiej Izby Rolniczej. Już wcześniej miał ochotę wystąpić, ale nigdy nie było czasu. Tego roku nie znalazł na swoim terenie chętnego. Więc jako chłop na mietelskiej ziemi zawiózł swoją kandydaturę do Kielc.
Naprzód chłopi musieli się popisać teorią. Choć najlepiej wypadł Grzegorz Gałgan z Małopolskiego, Chrabąszcz zająknął się tylko na jednym pytaniu. – Bałem się tego okropnie – mówi – bo przecież z wiedzy rolniczej można położyć każdego. A urzędnikowi tym bardziej wstyd byłoby się potknąć.
W łamaniu (mocowaniu) na rękę, symbolu chłopskiej tężyzny, pan Adam położył wszystkich na łopatkę. – Wiedzę stawiam na piedestale, ale siła musi być – komentuje. – A mierzyć się trzeba było i z takimi, którzy, podejrzewam, niejedną bitkę na zabawie w remizie zaliczyli.
Cep też dla Chrabąszcza nie nowina, bo już jako chłopak zetknął się z ręczną młocką. Niektórym dostało się za niezdarność, ale – jak oceniali – to wina cepów. Musiały być niedopracowane, bo młócić nie chciały. Jeden z zawodników tak niebezpiecznie się tym narzędziem posługiwał, że ludzie aż głowy powtulali w karki, żeby, nie daj Bóg, kawał drewna od rączki się nie urwał i w tłum nie poleciał.
– Piękny pokaz zrobiłem – mówi pan Adam. Powróseł z węzełkiem też nie wszyscy umieli perfekt utargać, bo kombajny zrobiły konkurencję tej sztuce i młodzi nie mają praktyki. Za to młodszym pięknie skakało się w dal. Starsi w płuca pary nabierali, machali rękami, żeby za trzecią linię poniosło, i mało kiedy dawali radę.
– Przy strzelaniu z bata trochę mi mocy w nadgarstkach zabrakło. A przecież na swoim podwórku strzelałem, że aż w powietrzu świstało. Ale polka wyszła już jak się patrzy – zapewnia. – Tyle że był problem z partnerką. Najpierw mówili, że będziemy tańczyć z tą Marysią z Kopydłowa. W ostatniej chwili zadzwonili, że trzeba ze swoją przyjechać. Przyjaciółka żony nie odmówiła. Ona nie noga w tańcu, ja podłapałem kroku i wywijamy. Na parkiecie patrzę kątem oka, kurczę, jeden tak pięknie nogami trzaska. Szepczę do kobity: „Szybko zawijamy przed komisję”. I wyszło.
Niebieską maciejówkę, białą lnianą koszulę, pstrokate spodnie, brązową sukmanę i buty z cholewami Chrabąszcz pożyczył z WDK w Kielcach: – Jak oprawa, to oprawa.
W głowę tylko zachodził, jaką tu ludową pamiątkę ręcznie wykonaną przywieźć z Mietla. Wybrał lampiony nawlekane słomką i kwiatuszkami z bibuły. A kobiety, które robią po wioskach wieńce na dożynki, ulepiły z ziaren w różnych kolorach obrazek z napisem na froncie: „Przez Maryję do Jezusa Chrystusa” i „Wiara, Nadzieja, Miłość” z drugiej strony. To życiowe kredo pana Adama: – Ono samo aż się na usta ciśnie. Miłość do ziemi bezgraniczna, wiara w sens tej pracy mimo znoju oraz nadzieja na dobre plony i brak katastrof.

Latem krzepnę

Siedzimy w niewielkim pokoiku Izby Rolniczej. Pan Adam odbiera telefony, dyskutuje, gestykulując zamaszyście. W oknie powiewają grube, zielone zasłony. – Widzi pani, jak ja kocham ten zielony – śmieje się.
– Ciężko tak na żywioł wspominać – mówi, gdy pytam o dzieciństwo. – Jak pani odjedzie, to zaraz wszystko się przypomni. Z ziemią związany jest od dzieciaka. Urodził się w Pacanowie, a chował w Ratajach. Tam grunty ciężkie w uprawie, więc i potu więcej się wkłada.
Pierwszym obowiązkiem małego Chrabąszcza w gospodarstwie było wypasanie siedmiu krów nad Wisłą. Zabierał książki z bajkami albo wędkę i tak do wieczora. Tylko o świcie, dosłownie biegiem, urywał się z innymi dzieciakami na grzyby. Do dziś zapach grzybowej zupy najbardziej dom mu przypomina.
Był już wyrostkiem, gdy ze składnicy maszyn prowadzili z ojcem przez wieś nowiuteńki Ursus C330. Komisja przyznawała sprzęt tylko tym, którzy mieli odpowiedni areał, dobre plony i następcę. Pieniądze były za odhodowane prosięta. Chrabąszczom się udało, bo pan Adam po technikum na gospodarkę wrócił, choć bez wysiłku na wyższe studia się dostał. Ale ojciec na zdrowiu podupadł, a bracia już z domu wyszli. – Pracowaliśmy wtedy na zabój, ale widać było efekty. Gierek tak wieś wspomagał, że nawet bracia po studiach nie odłożyli tyle w banku, co ja na wsi.
Adam Chrabąszcz nie tylko robił w polu, ale i społecznie się udzielał. – Przez to miałem znajomości w innych gminach, zezwolenia na zabawy też łatwiej się dostawało, jak się było zorganizowaną młodzieżą ZMW.
Którejś soboty zobaczył panią Henrykę siedzącą sztywno przy stoliku i ruszył do niej o taniec poprosić. Potem do domu odwiózł. – Po półtora roku już małżeństwem byliśmy.
W Mietlu, gdzie Chrabąszcz się ożenił, głównym gospodarzem jest on sam, a żona, nauczycielka historii w pobliskiej Stopnicy, tylko pomaga, jak potrzeba. – Lubię wszystkie pory roku, ale fakt faktem, że latem mocno krzepnę – uśmiecha się zawadiacko.

Chłopskie korzenie i Internet

Gdy Chrabąszcz się ożenił, pracował na dwie gospodarki. Przejeżdżał ciągnikiem 16 km z Mietla do Rataj, ale nie był właścicielem niczego i nie wiedział, co dalej będzie. Brat ze Stanów przysłał zaproszenie, podjęli z żoną decyzję. W 1988 r. wyjechał na cztery lata. – Szło mi nieźle, jak na kogoś bez języka i konkretnego zawodu. Pracowałem w firmach remontowo-budowlanych, a żyjąc na walizach, zobaczyłem Stany od różnych stron – opowiada. Po dwóch latach wszedł w język i tematy, pisał sprawozdania, podglądał Amerykańców i czasem nawet ich wyprzedzał: – Inspektorzy lubili moją robotę. Ale w Polsce żona, dwójka dzieci, no i swoja ziemia, bo pani Henryka dostała ojcowiznę. Chrabąszcz wracał, jak już w Polsce otwierało się okno na świat.
Cztery lata temu był nawet w Brukseli na spotkaniu młodych ze Wschodu z rolnikami Unii. – Tam się dowiedziałem, że Europa ma problem z młodymi, którzy zajęliby się gospodarzeniem na wsi; brakuje chętnych, mimo że unijny rolnik dostaje od państwa zwrot 50% wydatków. My mamy takie bogactwo, są ludzie na wsi, trzeba to tylko umiejętnie wykorzystać. Bo u nas zwyczaj taki, że jak gospodarz ma Ukraińca, to woda sodowa zaraz uderza mu do głowy i woli pić, niż robić.
Znajomość angielskiego pomaga Chrabąszczowi w Izbie Rolniczej. Nawet sekretarka w telefonie mówi po angielsku, na wypadek gdyby zadzwonił jakiś Holender czy Duńczyk. Dzięki językowi na własną rękę nawiązał z nimi kontakt. Gdy dwa lata w jego stronach była nadwyżka marchwi, zgłosił się na giełdę do Warszawy. Duńczycy też dostali cynk i dobili interesu. Do swojej gminy i okolic pan Adam ściąga na szkolenia jako wykładowców rolników z Holandii. Chłopi często zagadują zagraniczniaków, dlaczego chcą wykupić naszą ziemię. – My idziemy na żywioł, a tamci są bardziej wyrobieni dyplomatycznie – ocenia pan Adam.
Ze swoim szefem ze Stanów pan Adam do dziś kontaktuje się e-mailem: – Nikt nie ma obecnie za dużo czasu, a tu pyk i z głowy. Niesamowita mądrość tkwi w tradycji, ale ona nie może przeszkadzać światowej technice. U nas w wiosce prawie każdy ma w domu komputer.

Ugościć swoim

W sobotę komunia Madzi. Tradycją już jest u Chrabąszczów, że podają na stół to, co wyprodukują w swoim gospodarstwie. Domowe wypieki, wędzone wędliny. Lista potraw gotowa od dawna: serniki, makowce, schabowy, bigos, rosół z domowej kury na początek. – Zabiera ta ziemia czas, ale daje możliwość, żeby mieć produkt na własne potrzeby, a wtedy jest pewność, że dobry.
Do ojcowizny wszyscy lgną, choć bracia rozjechali się po świecie. Jeden w Krakowie wykłada na Politechnice, drugi pracuje w tarnowskich Azotach. Ostatnio na tydzień przyjechał brat ze Stanów, żeby starych rodziców odwiedzić i rodzinne strony w pamięci utrwalić. Nowoczesną kamerą filmował ubranych odświętnie rodziców, jak przekazywali pozdrowienia dla wnuczki w Ameryce. A na koniec bocianie gniazdo na stodole.
– W domu ojciec wieczorami czytał nam na głos książki. Mickiewicza, Słowackiego, Homera. Siadał przy lampie, matka coś szyła, poprawiała, czasem przerywała pytaniem. Ile z tego zrozumieliśmy, to nasze zostało. A podręczniki, które pojawiały się później, związane z naszą edukacją, zostawały i on czytał je od A do Z. Zadawał potem pytania podczas pracy w polu, bo coś tam sobie przemyśliwał. Chyba wiedział więcej niż my. Dziś wierszem zaczyna gadać. Jak brat go filmował, mówił: „Żyli sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje…”. A gdy wróciłem z tych Racławic, powiedział taki wiersz o kosynierach, o rozchwianych sukmanach. Pamiętam to ze szkoły, ale nie wiem, czyj.

Wszystkich Chrabąszczów ciągnie nauka. Chłop Roku, mimo że już mu 44. rok stuknął, studiuje politologię na Uniwersytecie Świętokrzyskim. – Jeszcze chwilę zejdzie, bo brak czasu spowodował lekki slow down w moim przypadku – usprawiedliwia się.

Gonię światem

Pan Adam urywa się na chwilę z urzędu i wyruszamy do Mietla, pooglądać wczesne ziemniaki, które we wsi wszyscy uprawiają, bo rynek wymusza specjalizację. – Jak rodzą się pierwsze pędy, odwiedzamy się z sąsiadami i mierzymy linijką, która odmiana wyższą łodygą zakwitła. Jest konkurencja, ale zdrowa.
Pod koniec maja, jeśli nic się nie wydarzy, trzeba będzie zdjąć krawat, wziąć trochę urlopu i uderzyć, jak mówi, w zagony, bo to czas plonów. Cały dzień się wtedy kopie ziemniaki, a w nocy wywozi na giełdę. Wczesny ziemniak musi zejść świeży, a im wcześniej się go sprzątnie, tym lepsza cena. Przychodzą do Polski kartofle i z Hiszpanii, i z Izraela, odpowiednio zabezpieczone i mocno spryskane, ale gdzie im do naszych, bez chemii. W Mietlu każdy idzie na żywioł, bo kataklizmu nie można przewidzieć. Trzeba modlić się w sezonie o łaskawość pogody, żeby gradobicia i powodzi oszczędziła. Ceny też nie można prognozować. Największy dramat jest wtedy, gdy za włożoną pracą nie idzie zysk. A są i takie chwile, że tylko dzięki temu, jak pięknie ziemia pachnie, człowiek ratuje się przed załamaniem. – To przywiązanie do niej tkwi we mnie – zamyśla się. – Człowiek jest otwarty na różne strony, szuka odmiennych dróg wyjścia, ale ziemia nie przeminie. Jak pszczoły mają królową, to dla nas królową jest ona.
Mijamy po drodze wielki dom otoczony dorodnym, równiutko posadzonym sadem. – To jest gospodarstwo marzenie – wskazuje podniecony. Ale czy dorównam?
Wjazd na jego podwórko utrudnia wysypany dopiero co na drodze tłuczeń. – Czyżby wójt dojazd na pole chciał mi ulepszyć? – zastanawia się pan Adam z przekąsem. Duży dom z czerwonej cegły otaczają świerki i ulubione przez Chrabąszcza tuje. Na trawie nie sprzątnięte jeszcze po niedzieli grill i czerwone plastikowe krzesełka. Gospodarz prowadzi na ciągnące się aż za horyzont 12-hektarowe pole. – Ziemniaczki nie gorsze niż u innych – wyrywa jednego z satysfakcją. Kłóci się, że garnituru do zdjęć nie zdejmie. Raz, bo czasu nie ma, dwa, że ludzie takim go znają, bo tak ubrany często po wsi lata. Na prośbę fotoreportera siada na zagonie, przybierając zadumaną minę. Ale gdy kosę każemy mu wyciągnąć, traci cierpliwość: – Jedź pan z tym koksem, bo już mam dość tego trochu – złości się na fotografa. Trzeba do Buska wracać. Sprawy pilne pozałatwiać, bo przecież od jutra urlop. Na wykopki pora, a już we środę gosposia przychodzi gotować na komunię. I chłop do świniobicia.

 

 

Wydanie: 20/2002, 2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy