My som ze Śląska

My som ze Śląska

Co mają wspólnego Kutz, Pieczka, Paleczny i Miodek?
Jabłko od Ślązaczki

Dostojne mury Zamku Królewskiego. Goście w wieczorowych strojach, w tle klasyczna muzyka – nie darmo jednym z uczestników uroczystości jest Piotr Paleczny…
Ale bardzo szybko to wysokie C rozpływa się w swojskim klimacie. Nie da się bowiem uroczyście przemawiać do swoich, gdy w pierwszym rzędzie siedzą: Kutz, Miodek i Pieczka. Po pierwsze, dlatego że prezes Musioł na widok ziomków odczuwa nieodpartą potrzebę „godania po naszymu”. Zaczyna więc prawić (opowiadać) gwarą. Kutz nie tylko to podchwytuje, ale po chwili jest już na scenie, błaznuje (po śląsku: żartuje) z laureatem, włączają się inni na sali i jest jak na geburstagu (urodzinach).
Mowom laureatów też daleko do sztywności. Jan Miodek wspomina swoje uczniowskie jazdy pociągiem trzeciej klasy z rodzinnych Tarnowskich Gór do Koszęcina lub Chorzowa. Wymienia stacyjki: Miasteczko, Nakło, Radzionków, a co pada nazwa, słychać westchnienia aż z ostatnich rzędów, bo każdy ma przed oczami ten napis „Strzeż się pociągu” przed przejściem torami na skróty i rabatkę koło domku dróżnika otoczoną murkiem z pobielonych wapnem kamieni. A gdy laureat chwali się, że nawet zbudzony w środku nocy jest w stanie wyliczyć składy ukochanego Ruchu Chorzów sprzed wielu laty, cała sala powtarza za nim nazwiska piłkarzy, od Gerarda Cieślika (w 1957 roku 2:0 w meczu Polska-ZSRR, obie bramki strzelił Gerard) zaczynając.
Nie wszyscy laureaci są tak miodoustni. Pieczka i Goczoł to milczki. Po wręczeniu im nagród Kazimierz Kutz zwierzył się otaczającym go osobom, że jako reżyser patrzy na człowieka pod jednym kątem: co on mógłby zagrać. Według tych kryteriów, Goczoł ma wygląd niesłychanie adekwatny do tego, co robi. Każdy poeta, twierdził Kutz, powinien tak wyglądać. I tak powinien mówić (speszony laureat cały czas powtarzał, że niesłusznie dostał nagrodę). – Natomiast Franek – Kutz zwrócił się do Pieczki Helena Kowalik – jest jak wyrzeźbiony w węglu i to też jest zdrowe. Ale popatrzcie na pianistę światowej klasy – reżyser wbił wzrok w Piotra Palecznego. – Oto mamy człowieka po pięćdziesiątce, wspaniale zachowanego, widać, że niesłychanie dobrze się prowadzi, ponieważ to wymusza jego zawód. On bębni w rezonansowe pudło, a kontrast dźwięku najmocniejszego i najsłabszego to jest kosmiczna odległość, więc kiedy bierze mocne tony, musi mieć siłę rzeźnika. Stąd jego umięśnienie. Ale gęba Piotra jest przedziwnie śląska. Widać w tych rysach, że są wycedzone z wina rybnickiego.
Najzmyślniejsze są ich rozmowy koło północy, w gronie samych przyjaciół, gdy po oficjalnie zaproszonych gościach nie ma już śladu. Wtedy jest czas na wspominanie odległego, często już nieistniejącego domu rodzinnego.
Kazimierz Kutz raczy przyjaciół niezwykłą historią swej babki. Pochodziła ze starej śląskiej wsi Bojszowy koło Pszczyny. Jej ojciec, dziedziczny wójt, nałogowo grał w karty, aż przeputał wszystkie morgi. Żeby spłacić honorowy dług, sprzedał jednemu z graczy cnotę swojej najmłodszej córki. Ofiara spełniła wolę ojca. A kiedy rankiem po tym przeżyciu wracała do chałupy, ukazała się jej, jak potem wielokrotnie opowiadała, Matka Boska i osobiście ją napomniała. Kazała opuścić rodzinną wieś i „przyjąć się” do kopalni w Szopienicach. Tam przyszła babcia Kutza spotkała jego przyszłego dziadka, który był Polakiem. Ożenił się z nią, zrobił jej sześcioro dzieci. Babka, upomniana przez Matkę Boską, do końca życia była zawziętą katoliczką (pogoniła wnuka reżysera, gdy ociągał się z chodzeniem do spowiedzi) i zdeklarowaną Polką. Gdy przyłączano Śląsk do Polski, na moście na Brynicy witała generała Szeptyckiego.
Józef Musioł opowiada niezwykłe wojenne dzieje rozrzuconych po świecie ziomków z okolic Rybnika. Na przykład Edward Białecki z Żor, w 1986 roku oskarżony przez katowicki ZBOWiD, że zataił służbę w Wehrmachcie. Sędzia Musioł pomógł Białeckiemu odrzucić pomówienie. Ale nie uchronił go przed stresem zakończonym zawałem serca. Niewydarzony działacz ze ZBOWiD-u uderzył w całą rodzinę Białeckich, która biła się za wolną Polskę. Dwaj bracia Edwarda uciekli przed przymusowym powołaniem do Wehrmachtu w pszczyńskie lasy i tam ukrywali się przez trzy lata. Trzeci bracik, Józek, gdy pod lufą gestapo założył znienawidzony mundur w kolorze feldgrau, sam się okaleczył. Sąd polowy skazał go za to na śmierć. Gdy przyszło wezwanie dla Edwarda, najmłodszego, rodzice na klęczkach błagali go, aby nie szedł w ślady braci. Pojechał więc na front, wkrótce znalazł się we Francji i tam w wiejskim kościółku dogadał się z proboszczem, żeby go ukrył w przebraniu mnicha aż do wejścia aliantów. W sierpniu 1944 roku Edward Białecki był już żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych. Potem wrócił do Polski i zamiast orderu doczekał się oskarżenia, że jest hitlerowcem.
Musioł nie tylko spisuje takie losy, ale uparcie walczy w Warszawie o naprawienie krzywd wyrządzonych jego Ślązakom.
A do małomównego Franciszka Pieczki jest jeden klucz – trzeba go zapytać o roboty w ogródku, który ma w Falenicy. Wtedy się rozgada: najpierw, co warto wysiać, potem o Godowie – rodzinnej wsi 20 km od Raciborza, gdzie przed wojną biegła granica. To miało wpływ na rodzinne losy. Ojciec Pieczki był powstańcem śląskim, a jego rodzony brat stał po przeciwnej stronie. Choć stary Pieczka fedrował w kopalni (do pracy szedł pieszo w jedną stronę 12 km), aby wyżywić siedmioro dzieci, obrabiali też kawałek pola, mieli kury, krowę i króliki. – Nie ma piękniejszego zapachu niż świeżo wywrócona skiba – wzdychał na zamkowych, królewskich pokojach Franciszek Pieczka.

Serce na Śląsku, pieniądze w stolicy

Dlaczego przyjechali do Warszawy, skoro tak trudno im oderwać się chociaż od powidoku dymiących hałd? Bo czuli, że tylko w stolicy można zrobić karierę. Pieczka chciał być aktorem. Ale po maturze, zgodnie z wolą rodziców, poszedł na politechnikę. Po miesiącu zostawił indeks kolegom i pojechał do amatorskiego teatru rapsodycznego w Katowicach. Życzliwy nauczyciel poradził mu, aby nie marnował czasu i zaczął teatralne studia w Warszawie. Rektorem PWST był wówczas Aleksander Zelwerowicz. We własnym domu przepytał zaciągającego po śląsku młodego człowieka i zdecydował o przyjęciu go na studia. Szczęśliwy Pieczka zaraz po udanym egzaminie wrócił do Godowa. Gdy ojciec zobaczył go z walizką w progu, krzyknął: „Pieronie, już cie wyciepli!”. A gdy syn pochwalił się warszawskim indeksem, stary górnik orzekł: „Bydziesz Hungerkunstler” (artystą głodu). Przed głodem uchronił go wielki talent, gorzej było z lekkomyślnym towarzystwem. W czasie studiów Franciszek Pieczka mieszkał w wynajmowanym pokoju z Wiesławem Gołasem, Mieczysławem Czechowiczem i Zdzisławem Leśniakiem.
– Myśmy tego statecznego, prawego człowieka po prostu połknęli – sumituje się Gołas. – Gdy chcieliśmy, żeby razem z nami zapiał rano pod ambasadą amerykańską i zatrzepotał rękami, nie odzywaliśmy się do niego przez tydzień. I złamał się.
Józef Musioł znalazł się w Warszawie, bo na Śląsku czuł się obywatelem drugiej kategorii. Już dziesięć lat był sędzią Sądu Wojewódzkiego w Katowicach, miał otwarty przewód doktorski, kilka napisanych książek i nawet nie mógł zostać przewodniczącym wydziału. W Warszawie po roku dostał nominację na sędziego Sądu Najwyższego. Dwa lata później, w 1979 r., oddelegowano go na stanowisko zastępcy dyrektora Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Był podsekretarzem w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Kazimierz Kutz twierdzi, że patronem jego przeprowadzki do stolicy był sam minister spraw wewnętrznych. W październiku 1985 r. reżyser poszedł do Kiszczaka ze skargą, że nie może wyjeżdżać za granicę, a ma zaklepane wykłady na uniwersytecie w Moguncji. Minister przeprosił go za osiem dni internowania w stanie wojennym (co było ponoć decyzją Andrzeja Żabińskiego, I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego w Katowicach). Gdy rozmowa zeszła na życiowe plany reżysera, a przede wszystkim zamysł opuszczenia Śląska, obiecał pomoc w otrzymaniu mieszkania.
– Kiszczak nie wiedział jednego – mówi dziś Kutz. – Wyjechałem ze Śląska, aby – wzmocniony tym dystansem – wrócić do tematu tragedii w kopalni „Wujek”.
Piotr Paleczny, syn dyrektora kopalni w Radlinie koło Rybnika, musiał opuścić rodzinne strony, bo Bozia pocałowała go w czółko, dając nieprzeciętny talent muzyczny. Powiedziała to jego matce Lidia Grychtołówna, gdy w czasie odwiedzin rodzinnego Rybnika zgodziła się w wolnej chwili posłuchać gry Piotrusia. Przyjechał więc po maturze do Warszawy na studia muzyczne. Mieszkał w akademiku dla artystycznej braci – w osławionej Dziekance. Tam w 1970 roku student Paleczny przeżył wielki triumf: uzyskanie trzeciej nagrody w Konkursie Chopinowskim. Ale nie miał gdzie ćwiczyć. Kupno mieszkania nie wchodziło w rachubę, bo trzeba było mieć stały meldunek, a Warszawa była miastem zamkniętym dla przybyszów. Stołeczna rada dwukrotnie odrzuciła prośby laureata światowego konkursu pianistycznego o zezwolenie na pobyt stały. Zgodę dostał po latach, gdy miał już na swym koncie wiele międzynarodowych nagród i koncerty na dworach królewskich.
Postarał się, żeby go zapamiętali w Ratuszu jako Ślązaka. Gdy w 1996 roku przeprowadził się do własnej willi na rogatkach stolicy, jego żona – katowiczanka – wywalczyła śląskie nazwy dla dwóch ulic nowego osiedla. Paleczni wybrali na swych patronów Stanisława Ligonia i Pawła Stellera.

Przyjaciele Śląska

To Józef Musioł wymyślił im coroczny „zjazd ziomkostwa” w Warszawie.
Był rok 1989, w Warszawie po towarzyszu Gierku z Sosnowca został dowcip o pociągu z Katowic, który przywiózł tylu amatorów władzy, że należy „odsunąć się od torów”. – Zauważyłem – wspomina sędzia Musioł – że jakoś głupio było przyznawać się do śląskiego pochodzenia. Na Marszałkowskiej nie odróżniano zagłębiaka od Ślązaka, a w ogóle Śląsk kojarzył się w stolicy z umorusanymi górnikami albo barbórkowym pióropuszem.
Przyjaźnił się z wieloma wybitnymi rodakami – naukowcami, artystami. Ich nazwiska były własnością publiczną, ale mało kto wiedział, że są to Ślązacy z krwi i kości. Oni też się tym nie chełpili.
– Nie mogłem się z tym pogodzić. Pomyślałem, że aby zmienić tę opinię, trzeba zorganizować się pod szyldem jakiejś legalnej organizacji.
I tak 15 lutego 1989 roku powstało w Warszawie Towarzystwo Przyjaciół Śląska. Na Musiołowej liście założycieli podpisali się m.in.: Franciszek Pieczka, Lidia Grychtołówna, Olgierd Łukaszewicz, Władysław Sala, Zygmunt Janke Walter, Tadeusz Kijonka, Zbigniew Michałek, Piotr Paleczny, Jan Szczepański, Rudolf Paciok, Stanisław Hadyna, Henryk Tomiczek i Krystyna Szostek-
-Radkowa. Nie wszyscy są z Warszawy, bo inicjatorzy postanowili, że o przynależności decydują nie tylko więzy krwi czy miejsce urodzenia; Śląskowi wszędzie potrzebni są przyjaciele.

Wszystko,co mam naprawdę

Zorganizowani nabrali odwagi. Poseł Tadeusz Kijonka z Katowic wykorzystał Sejm do obrony Śląska, który – grzmiał z trybuny – wbrew temu, co myśli Warszawa, nie jest kolonią wewnętrzną Polski. Kijonka jako pierwszy powiedział publicznie o tragedii Ślązaków wywożonych na początku 1945 roku do syberyjskich lagrów.
Upomnieli się o godność swych rodaków. W związku z 80. rocznicą III – zwycięskiego, co podkreślają – powstania śląskiego, doprowadzili do tego, że po raz pierwszy została ona uczczona w Warszawie. Była msza w katedrze św. Jana, celebrowana przez prymasa Polski, specjalna uchwała Sejmu oraz osobiste listy prezydenta do wszystkich żyjących jeszcze uczestników powstania.
Ostro zareagowali, gdy Piotr Bałtroczyk, „dowcipny” konferansjer na festiwalu piosenki w Opolu, za każdym razem, kiedy udało się wykonawcy zmusić publiczność do oklasków na stojąco, wyliczał, że jest to już piąte, szóste itd. powstanie śląskie.
Ale przede wszystkim poczuli się odpowiedzialni za swój kraj lat dziecinnych. Ostatnio napisali do prezydenta Kwaśniewskiego, że Polsce potrzebna jest poważna intelektualna debata nad Śląskiem. Giną na Śląsku pomniki polskości. W powszechnym obiegu brak publikacji rzetelnie przedstawiających polsko-śląskie dzieje, pojawia się natomiast coraz więcej pozycji fałszujących fakty historyczne.
Różnie dogrzebywali się swych korzeni.
Musiołowi wystarczyło, że poszperał w rodzinnych albumach, listach. Jego ojciec bił się we wszystkich powstaniach śląskich. Wuj – legionista, obrońca Lwowa – był w III powstaniu szefem sztabu grupy Wschód, potem więźniem sowieckich obozów i oficerem w armii Andersa. Kuzyn, żołnierz batalionu Parasol, poległ w powstaniu warszawskim, a kuzyn matki, mjr „Kordian”, to twórca i dowódca największego na południu Polski zgrupowania AK Żelbet. Musioł był wierny Śląskowi od zawsze.
Co innego Kazimierz Kutz. Gdy odbierał Nagrodę Towarzystwa Przyjaciół Śląska, wyznał z właściwą sobie szczerością, że bardzo późno zrozumiał, iż Śląsk, to jest wszystko, co ma naprawdę. W łódzkiej Filmówce, gdzie robił karierę, ukrywał swoje pochodzenie. Ale nie było mu z tym dobrze. Choć usytuowany już w czołówce reżyserów, czuł, że pracuje na jałowym biegu.
– W 1968 roku – opowiadał swym kamratom – zbuntowałem się przeciwko sobie i z Łodzi wróciłem na Śląsk. Musiałem się dowiedzieć, kim był mój ojciec powstaniec, skąd się wzięła moja matka. Dwa lata borykałem się, jak ten powstańczy zryw pokazać. Wpadłem w coś w rodzaju schizofrenii. W takim stanie powstał scenariusz „Soli ziemi czarnej”.
Potem zrobił „Paciorki jednego różańca”, „Perłę w koronie” i – jak wyznał – w końcu rozgryzł ten Śląsk.
A Jan Goczoł dojrzał do nazwania swego Śląska w pociągu z Warszawy do Opola, gdy we wrześniu 1991 roku wracał w rodzinne strony z posiedzenia plenarnego na Wiejskiej. Na druku sejmowym zapisał dopiero co wykluty wiersz:
„Mój Śląsk jest niewidoczną stroną księżyca.
Jego prawda pozostaje w cieniu, niewidzialna dla oślepłych jego cudzym światłem,
kłamiącym w żywe oczy.
Mój Śląsk jest mroczną stroną księżyca.
Nikt, kto łaski pańskiej, okruszyny władzy oczekuje, spojrzeć się tam nie odważy”.

Wielki niemowa

Chcieli to wyjaśniać innym. Kutz poszedł do Domu Literata na Krakowskim Przedmieściu. W sali odczytowej zrazu przysiadło kilkanaście osób, ale gdy prelegent krzyknął: „Śląsk to niestrawny ochłap dla Polski”, poszedł hyr po pokojach i nagle zrobiło się tłoczno. A Kutz oskarżał: „Po I wojnie Śląsk, wielki niemowa, który dotąd oszańcowywał się rodzinnie, językowo i obyczajowo, z własnej woli postanowił dołączyć do Polski. Gotów był do czynu zbrojnego. Wielkość powstań śląskich polegała na tym, że ten dar dla Polski odbył się niezwykle małym kosztem istnień ludzkich. W polskich powstaniach ubóstwiano klęski, Hanysy robiły swe arcydzieła patriotyczne na łąkach, na polach, żeby nie narażać kobiet i dzieci. Ale dla wielu polityków, również dla Piłsudskiego, był to niechciany prezent. Po przewrocie majowym ten mozół dryfowania ku Polsce, bunty społeczne i czyny zbrojne okazały się iluzją. Potem – podsumował Kutz – Pan Bóg pokarał was PRL, a Ślązacy dostali za powstania i za Wehrmacht. Ich los, jak zawsze, stał się losem robotniczego wołu”.
Nagroda – 12-kilogramowa rzeźba dłuta bytomiaka, Piotra Gawrona, profesora warszawskiej ASP – przedstawia Ślązaczkę w stroju rozbarskim z wyciągniętą dłonią, w której trzyma jabłko. Prezes Towarzystwa Przyjaciół Śląska tłumaczy: – Ten gest symbolizuje, że Śląsk zawsze i ciągle jeszcze więcej daje, niż otrzymuje.

 

Wydanie: 2001, 51/2001

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy