Ile władzy traci Schröder?

Ile władzy traci Schröder?

Oficjalnie odszedł ze stanowiska szefa SPD, by skoncentrować się na kierowaniu niemieckim rządem Dowód lisiego sprytu czy pierwszy krok w stronę pełnej politycznej porażki? Niemiecki kanclerz Gerhard Schröder dał w ciągu ostatnich 10 dni swoim rodakom, a zwłaszcza politykom i mediom, temat do zaciekłych dyskusji. Kiedy w piątek, 6 lutego, ogłosił rezygnację z funkcji przewodniczącego Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, większość jego rodaków była tym całkowicie zaskoczona. „Naprawdę oddaje władzę nad partią, żeby lepiej zarządzać państwem”, dziwił się w programie telewizji ARD jeden z szeregowych członków SPD. Część komentatorów od razu też okrzyknęła ten krok Schrödera zagrywką taktyczną, mającą uratować polityczną skórę kanclerza przed potencjalnym atakiem własnych partyjnych szeregów. „Gerhard Schröder wymyślił dla SPD podzielenie się władzą, żeby non stop nie wypominano mu przy jego reformach (nazywanych Agendą 2010 – przyp. BG) zdrady lewicowych korzeni”, napisał tygodnik „Der Spiegel”. Zwolennicy chadeckiej prawicy nawet nie zastanawiają się, czy za tą decyzją Schrödera leży jakiś głębszy zamysł taktyczny, choć przecież właśnie za zdolności do politycznego lawirowania chwalą niemieckiego kanclerza od lat i jego admiratorzy, i jego rywale. Prasa wydawana w koncernie Alexa Springera (m.in. „Bild” oraz „Bild am Sonntag”), ale też np. „Frankfurter Allgemeine Zeitung” piszą – w ślad za głosami opozycji – że rezygnacja z funkcji szefa SPD była początkiem końca Schrödera jako kanclerza oraz że przepaść między kanclerzem a partią pozostanie. Pojawiły się nawet prognozy, kiedy Bundestag (dzisiaj z niewielką dominacją koalicyjnego układu SPD i Zieloni) zaproponuje rozpisanie przedterminowych wyborów. Jak twierdzą przeciwnicy Schrödera, kanclerz będzie musiał się pogodzić z całkowitą utratą władzy najdalej po czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Zapowiadanie klęski (w tym wypadku socjaldemokratycznego) rządu to, oczywiście, dobre prawo opozycji. Ale niekoniecznie musi być to coś więcej aniżeli wishful thinking, czyli pobożne życzenia. Ci wszyscy w Niemczech, którzy lepiej znają Gerharda Schrödera, podkreślają, że niezmiernie rzadko podejmuje on drastyczne politycznie decyzje bez dokładnego przekalkulowania bilansu potencjalnych zysków i strat. Podobnie, twierdzą, było przecież z głównym dzisiaj dla kanclerza politycznym kłopotem, czyli słynną już Agendą 2010, a więc pakietem reform społecznych, które – jak to kiedyś napisał „Die Zeit” – „rozmontowały kręgosłup państwa opiekuńczego”, którego podstawy zbudował jeszcze w XIX w. „Żelazny Kanclerz” Otto von Bismarck. Polityczny paradoks sprawił bowiem, że to właśnie Schröder i jego Socjaldemokratyczna Partia Niemiec musiały wziąć na siebie przeprowadzenie reform stawiających pod znakiem zapytania tradycyjnie lewicowe zasady, według których to SPD broniła „do upadłego” rozmaitych socjalnych i związkowych przywilejów zatrudnionych, a prawica proponowała cięcia w programach socjalnych. Jeszcze przed wyborami w 2002 r. Schröder ostrzegał i swoich partyjnych współtowarzyszy, i wyborców, że dalej już nie da się utrzymać systemu, w którym przeciętny Niemiec mógł pracować jedynie 35 godzin tygodniowo, a jeśli nawet stracił pracę, to przez ponad trzy lata otrzymywał wysoki zasiłek dla bezrobotnych, i to niezależnie od tego, czy odrzucał proponowane mu przez urzędy pracy posady, czy w ogóle nie było dla niego zajęcia. W 2003 r., po odnowieniu – ledwo ledwo zresztą i tylko dzięki utrzymaniu koalicji z Zielonymi – mandatu do sprawowania władzy SPD i kanclerz nie mieli już wielkiego wyboru. Wzrost gospodarczy, który w 2001 i 2002 r. był w Niemczech bardzo powolny, w 2003 r. prawie stanął w miejscu. Na koniec 2003 r. deficyt budżetowy zbliżył się do kwoty 80 mld euro, czyli 3,7% produktu krajowego brutto. Mimo tej oczywistej dziury budżetowej niemiecki rząd wciąż musiał wydawać pieniądze na kolejne pozycje z długiej listy przywilejów socjalnych o wątpliwej wartości dla gospodarki. Przeznaczał np. 10 mld euro na subsydiowanie budowy nowych domów, aby pomóc ludziom w wyprowadzaniu się z miast i jednocześnie wydał 6 mld euro na ulgi podatkowe na dojazdy, żeby ułatwić ludziom codzienne podróżowanie do miasta do pracy! Niemiecki sektor przemysłowy, który dostarcza ok. 20% miejsc pracy, walczył z obciążeniami składek na ubezpieczenia społeczne i podatkami, które podwyższały koszty pracy o około jednej czwartej. Ekonomiści wprost pisali w związku z tym o „niemieckiej chorobie”. W tamtym okresie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2004, 2004

Kategorie: Świat