Trzynaście lat temu pracownicy Polskiej Miedzi stanęli w obronie swojej firmy Gdy wracają w rozmowach do tamtego czasu, wspominają, że przez długie 32 dni strajku nie spadła ani jedna kropla deszczu. Czekali wtedy na ten deszcz, jakby wierzyli, że pomoże im przetrwać te trudne, długie dni, wypełnione uporem, gniewem i poczuciem solidarności. Przetrwać dni wypełnione także niepewnością – negocjacje przeciągały się w nieskończoność, ktoś słyszał, że w pobliskich lasach stoi wojsko, które ma niebawem spacyfikować kopalnię… 20 lipca 1992 r. rozpoczął się strajk generalny górników i hutników w KGHM Polska Miedź SA. W strajku pod wodzą Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego uczestniczyła niemal cała załoga, licząca wtedy 38 tys. osób – pracownicy kopalń, hut i zakładów zaplecza. Związkowcy należący do działających wtedy kilkunastu central związkowych oraz niezrzeszeni. Od strajku odcięło się jedynie kierownictwo „Solidarności”. Bezpośrednią przyczyną był spór zbiorowy dotyczący płac, które w latach 1989-1992 spadły w firmie realnie o około 40%. Wśród zgłaszanych postulatów było także żądanie zachowania praw pracowniczych. Ale był jeszcze jeden powód protestu załogi – ówczesny rząd planował sprzedać kontrolny pakiet akcji Polskiej Miedzi amerykańskiemu koncernowi miedziowemu Asarco – koncernowi o potencjale mniejszym niż KGHM – i to za śmiesznie niską kwotę 400 mln dol. Tyle wynosi roczny zysk Polskiej Miedzi. Zarządu nie było Po dwóch tygodniach strajku przyszedł moment przesilenia. – Miałem serię spotkań w Warszawie – wspomina przewodniczący komitetu strajkowego, Ryszard Zbrzyzny. – Wszyscy z nami grali w ciuciubabkę. Ówczesny minister pracy, Jacek Kuroń, powiedział mi, że on wytrzyma, że ma doświadczenie i wie, co się dzieje z ludźmi po kilkunastu dniach strajku. Usłyszałem od niego, że on sobie poczeka… A ja mu na to: będziemy razem czekać. Po nocnej jeździe samochodem do Lubina rano przewodniczący wydał polecenie: zwołać wszystkich, którzy strajkują. Cechownia Zakładów Górniczych Lubin wypełniła się całkowicie. Zdał relację z rozmowy z Kuroniem. Zakończył: – Chłopy, decyzja należy do was, ja wam tylko oświadczam, że wasza decyzja jest moją decyzją. Jeśli postanowicie, że stoimy – to stoimy. Zadaję wam pytanie: stoimy? A oni jak jeden mąż: „To, k… stoimy!”. Nie zdążył skończyć relacji ze swojego pobytu w ministerialnych gabinetach stolicy, gdy grupa ludzi poszła na piętro do siedziby „Solidarności”. Zerwali szklaną tabliczkę z drzwi, podeptali, weszli do środka i wyciągnęli przewodniczącego. Wsadzili na taczkę i postanowili wyrzucić z kopalni. Zlitował się nad nim człowiek z ZZPPM, obronił przed samosądem strajkujących. Przez pierwszy tydzień na temat strajku panowała kompletna cisza w mediach, które nie zauważały, że w jednej z największych polskich firm nie pracuje 30 tys. ludzi. Zupełnie jak za czasów komuny, którą przeciwnicy strajku tak gardzili. Negocjacje z zarządem nie posuwały spraw naprzód, czasem miały wręcz groteskowy charakter. – Podczas kolejnej tury rozmów zagrałem va banque – wspomina Zbrzyzny. – Powiedziałem ówczesnemu prezesowi zarządu: „Jeśli da pan wszystkim podwyżkę o jedną złotówkę – to już teraz podpisujemy porozumienie. Kończymy strajk, idziemy wszyscy do roboty, a później zastanowimy się, co dalej”. Ludzie z komitetu strajkowego patrzą na mnie zdumieni, a ja wiedziałem, że on po każdym spotkaniu z nami zasuwa po wskazówki do zarządu „Solidarności” w Legnicy. Instrukcję dostał prostą: żadnych ustępstw! Bezwolnego prezesa odwołano jeszcze podczas strajku, nowego – p.o. – przywieziono w teczce z Gdańska. Nowy ustalił siedzibę we Wrocławiu i ani razu nie spotkał się ze strajkującymi. Zasłynął z tego, że gdy po zakończeniu strajku został mianowany na stanowisko prezesa, na jednym z pierwszych posiedzeń zarządu wygłosił swoją filozofię zarządzania firmą: – Panowie, ja się na niczym nie znam, róbcie swoje. Po 11 miesiącach zwołał konferencję prasową, na której poinformował, że odchodzi, bo związki zawodowe utrudniają mu zarządzanie firmą. Chcieli nas złamać Z każdym dniem strajku napięcie po obu stronach rosło. Jednak mimo prowokacji i zniecierpliwienia strajkujących nie dochodziło do żadnych incydentów. W nocy poprzedzającej pikietę strajkujących na placu przed siedzibą zarządu do komitetu strajkowego przyszedł komendant powiatowy policji. – Panowie, żaden policjant nie dotknie żadnego
Tagi:
Wojciech Romanowski









