W warunkach, które stworzono Kościołowi w ostatnich 20 latach, nawet święty by się zdemoralizował Prof. Andrzej Romanowski, literaturoznawca, kierownik Katedry Kultury Literackiej Pogranicza na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, pracownik Instytutu Historii PAN w Warszawie oraz redaktor naczelny „Polskiego Słownika Biograficznego”. Na rynek księgarski niedawno trafiła jego książka „Wielkość i upadek »Tygodnika Powszechnego« oraz inne szkice”. Panie profesorze, podpisuje się pan pod słowami, że Polakom nikt z zewnątrz nie zagraża, my sami sobie zagrażamy. Czyżby nie miał pan dobrego zdania o rodakach? – Przez długi czas istnienia komunizmu idealizowałem mój naród. Wydawało mi się, że dokonał on paru rzeczy niezwykłych. W 1918 r. i w następnych latach zbudował państwo, scalając ziemie trzech zaborów. Potem, po wielkim przełomie październikowym w 1956 r., zostaliśmy, jak się wtedy mówiło, najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym. Wywalczenie tego marginesu swobody, liberalizmu i pomostu z Zachodem było wielkim osiągnięciem. Wydawało mi się, że naród, tak skrzywdzony przez historię, umiał w ekstremalnie trudnych warunkach jakoś się odnaleźć, zbudować sobie w miarę znośną przyszłość, a czasem dokonywać rzeczy niezwykłych. Jeśli na tym tle patrzymy na to, co się stało z polską zbiorowością, mniej więcej od połowy pierwszej dekady XXI w., kiedy osiągnęliśmy wszystkie narodowe cele – Unię Europejską, NATO – to mieliśmy prawo oczekiwać, że Polacy będą się zachowywać racjonalnie, będą kontynuować marsz ku Europie. Tymczasem okazało się, że cały bagaż dobrych doświadczeń, który spowodował choćby sojusz Kościoła z inteligencją, został wzięty w nawias, że powróciło się do pewnych klisz i sztamp z okresu przedwojennego. Wszystko, co było dorobkiem polskiego społeczeństwa w PRL, zostało jak gdyby unicestwione. Dlaczego podjęto taką próbę? – Bo postanowiono wymienić elity. Czyli IV RP była zamysłem wynikającym z polityki kadrowej? – Tak sądzę. Ale na to nałożył się bunt młodszego pokolenia przeciw dotychczasowym mentorom. Jednak tak zawsze było w historii. – I tak, i nie. W okresie międzywojennym obok szkoły insurekcyjnej Piłsudskiego istniała szkoła Dmowskiego, mówiąca o sprawach geopolityki, zupełnie innych metodach odzyskiwania niepodległości. Istniała też szkoła konserwatywna, głównie galicyjska, która niegdyś szła na współpracę z zaborcą i usiłowała od niego wytargować jakieś koncesje. Wszystkie te szkoły były w głównym obiegu ideowym II RP. I nikomu do głowy nie przyszło zarzucać np. konserwatystom zdradę narodową. Tymczasem dziś robi się to nagminnie wobec ludzi, którzy, nie mając alternatywy, pracowali dla PRL. MIERNIKI PATRIOTYZMU W takim razie IV RP była nieunikniona. – Myślę, że była nieunikniona – i na tym zasadza się moje oskarżenie politycznego centrum o zdradę, o przejście na pole prawicy, pole radykałów. Gdyby centrum miało twardszy kręgosłup, to byłoby ważnym elementem stopującym powstawanie IV RP. Gdyby oczywiście centrum pozostało sobą i nie dało się zwieść hasłom taniego, pozahistorycznego patriotyzmu, abstrahującego od rzeczywistości politycznej tamtego czasu, gdyby nie poszło na takie hasła, jak lustracja, dekomunizacja rozumiana głównie jako antyeseldyzm. Pierwocin owego antyeseldyzmu nie należy odnajdywać w haśle „im mniej wolno”? – To jest hasło Ewy Milewicz wyrażone w „Tygodniku Powszechnym”. Panią Ewę darzę olbrzymim szacunkiem, jako znakomitą publicystkę i jako wielki autorytet moralny, ale akurat z tym jej stwierdzeniem się nie zgadzam. Tak samo nie zgadzałem się z moim mentorem, Janem Nowakiem-Jeziorańskim, który w ostatnich latach wyrażał wręcz radykalne hasła przeciw SLD. W demokracji każdemu wolno tyle samo, co jest określone w prawie i w dobrych obyczajach. Czy IV RP jest już zamkniętym rozdziałem? – Nie wiem, ale nie sądzę. IV RP może się odrodzić, o czym pisał ostatnio prof. Karol Modzelewski, łącząc to ze zjawiskami kryzysu światowego, który może dać wiatr w żagle PiS. Ja mówię o rzeczy innej, bo PiS narzuciło nam korzystną dla siebie, bezalternatywną narrację o przeszłości. Ja tej narracji się boję, gdyż ona wnosi myślenie, że prawdziwymi patriotami byli jedynie ci, którzy po wojnie szli do lasu. Nie odbieram im patriotyzmu, choćby dlatego, że mój przyszywany wuj, Stanisław Dydo, został w 1948 r. powieszony we Wrocławiu za udział w strukturach WiN. Mam do antykomunistycznej konspiracji lat powojennych stosunek bardzo osobisty, ale postawy tej nie odważyłbym się czynić jedynym miernikiem patriotyzmu. Co więcej, sądzę, że odpowiedzialny patriotyzm to taki,
Tagi:
Paweł Dybicz