Zaorać przeciwnika

Zaorać przeciwnika

Korwin karmi się oczekiwaniem ludzi, że coś się wydarzy


Marcin Kącki


Nęci cię w książce eksperyment, by sobie wyobrazić, że królem Polski zostaje Janusz Korwin-Mikke.

– Tak, z tytułem Jego Wysokość Janusz Korwin-Mikke Pierwszy Król Wszytek Ziem Polskich ku Chwale Boga Konfederacko Zjednoczonych, ale gdy nurkuję w swoją wyobraźnię, karoca zamienia się w dynię, doradcy w szczury, król kuśtyka po schodach, pijąc z pantofelka, i krzyczy: pro fide rege et lege! (za wiarę, króla i prawo – przyp. red.), królowa drobi za nim kroczkami gejszy, córy dworu zmienione w złote rybki ćpają z kadzielnicy, hrabiowie jak smoki chleją z fontanny, zagryzając korniszonami, a potem król każe ściąć chorą na syfilis wróżkę chrzestną, uprzednio nieco ją gwałcąc – co miało pewne uzasadnienie w obyczajach ludzi związanych z Konfederacją.

Wiem, czyta się to inaczej niż moje poprzednie książki, bo „Chłopcy” nie są zbiorem monologów na temat rzeczywistości, w których jestem jedynie przekaźnikiem. By zajrzeć do świata korwinistów i konfederatów, musiałem wejść tam cały, pobawić się literaturą i teatralnym przedstawieniem tego świata. Nie mógłbym też bezkrytycznie cytować anegdot Korwina – a uwielbia je stosować do ubarwienia wywodu – bo bywają nonsensem.

Korwin mówił o czarnuchach, o obijaniu mord i paleniu ciągników protestującym rolnikom, o biciu dzieci, o kobietach, które zawsze troszeczkę się gwałci. By przywołać tylko parę przykładów.

– Korwin zawsze był medialnym ekspansjonistą bez granic, mniej lub bardziej oderwanym od rzeczywistości. Już w latach 70., gdy zaczął pisać, jego teksty pokazywały nie tyle nawet determinację, ile pasję wobec wielu wspomnianych przez ciebie tematów. W głębokim PRL-u promował ultraliberalizm, pisał o walce z podatkami, kiedy w zasadzie ich nie było, bo nie było sektora prywatnego. Nienawiść do kobiet i jego mizoginistyczne felietony to też już lata 70., podobnie jak tekst o narkomanach „Niech wymrą”. Dla jednych to dowód stałości poglądów, dla drugich – rozmijanie się z przemianami społecznymi albo odrzucanie rzeczywistości. A w ostatnich latach dostał internet, czyli nową platformę do szerzenia tych poglądów.

Na Facebooku obserwuje go ponad 20 tys. osób.
– Jeszcze do niedawna, nim zamknęli mu konto, miał 800 tys. W latach 80. prowadził małą, niszową gazetkę „Stańczyk”, potem pisał felietony w „Najwyższym Czasie!”. Kiedy odkrył Twittera, Facebooka, mógł na nieporównywalnie większą skalę przekonywać do swojej wizji. Jest przy tym urodzonym performerem, to jego żywioł. Karmi się oczekiwaniem ludzi, że coś się wydarzy. Oglądałem archiwalne nagrania spotkań z nim i widziałem, że przez kilkanaście minut potrafi mówić bez sięgania po argumenty skrajne, ale nigdy nie wytrzymuje. Jak sala przysypia, to wyjeżdża z wątkami pobudzającymi. Korwin wie, że w internecie – tak jak kiedyś w telewizji, w radiu – wygrywają ci, którzy mają pod ręką szybkie hasło, populistyczny greps, by – jak mówią jego zwolennicy – zaorać przeciwnika. Zresztą przecież sieć to nie miejsce na merytorykę czy umiarkowane poglądy, one są tam objawem słabości.

I myślisz, że to przyciąga młodzież?

– Kiedy jesteś nastolatkiem, to masz chłonny umysł, ale nie na tyle dojrzały intelektualnie, żeby być krytycznym wobec każdej materii. Nie niuansujesz rzeczywistości. Nie bierzesz pod uwagę tego, że życie społeczne to równanie z wieloma niewiadomymi. Korwin w gruncie rzeczy jest dla dzieciaków jak nauczyciel matematyki od równań z jedną niewiadomą. Jeśli z firmą ci nie idzie, to winna jest Unia Europejska; jeśli w szkole ci nie idzie – winny lewacki system edukacji; jeśli z kobietą ci nie idzie – winna kobieta. Dla młodego człowieka, spragnionego wiedzy, ale też podatnego na formatowanie, to podróż zawsze do wyniku zero-jedynkowego. Pamiętajmy poza tym, że w pewnym momencie Korwin został królem internetu. Nikt tak nie potrafił poruszać się w sieci. Kiedy inni politycy zastanawiali się, gdzie jest spacja na klawiaturze, on wprowadził mikropłatności na swoją kampanię wyborczą i objaśniał świat na YouTubie. W 10-minutowym filmiku udzielał odpowiedzi na wszystkie pytania: od seksu i kobiet, przez gotowanie, po naprawianie gospodarki, edukacji, historię, przemysł zbrojeniowy, wojnę i życie zwierząt, a to często porównując z osobami LGBT+. Wszystko wszędzie naraz.

Przypomina mi się wypowiedź Ludwika Dorna z twojej książki, który wspomina, jak w klasie jego córki wszyscy w wyborach przewodniczącego zagłosowali na głupka i chuligana. Kiedy zapytał ją, dlaczego, odpowiedziała: „Bo się umówiliśmy, że będzie śmiesznie”. W Polsce część wyborców też się umówiła, że chce śmiesznie. Korwin na tym płynie.

– Wykorzystuje generatory algorytmów, które promują to, co w danej chwili jest popularne. Tak działa internet: czytane jest to, co jest popularne, bo jest popularne. Polecam tu raport firmy badawczej WiseRabbit za 2022 r. o najmłodszych pokoleniach korzystających z sieci. Wynika z niego, że za wiarygodne uznają one te informacje, które są właśnie popularne. Ostoją wiarygodności są dla nich youtuberzy i influencerzy, ale co się dziwić, skoro Quinty Mirjam ma ponad 3,5 mln obserwujących, a pod jej filmem o tym, jak najlepiej zawiązać kucyk, jest tysiąc komentarzy.

Korwin powiedziałby, że jej miejsce jest w kuchni.

– Jest świadomy, że mamy silne spory dotyczące emancypacji kobiet. Pewnego razu przychodzę do niego, a on mówi: „Idę do Stanowskiego, muszę przyostrzyć o kobietach, bo to nośny temat”. „Po co?”, spytałem, a on, że wtedy media o nim mówią. I rzeczywiście, po tym jak Korwin obrażał kobiety, wskaźnik trendów Google’a nagle skoczył mu do góry. Korwin ma jakąś intuicyjną wiedzę na ten temat, jest długo w tej grze i doskonale potrafi tym żonglować. Nawiasem mówiąc, był też brydżystą, mistrzem kraju, i jego przyjaciele mówią, że dzięki temu nabył umiejętność wprowadzania przeciwnika w stan fałszywej świadomości.

Zastanawia mnie, czy ta strategia przynosi Korwinowi korzyści polityczne. Piszesz, że sami internauci ukuli frazę, że „Korwin uruchamia protokół 1%” – tuż przed wyborami kompromituje partię wypowiedziami o Hitlerze, Żydach, kobietach, gejach, przez co słupki poparcia spadają.

– Gdy zaczyna mówić wszystko, co myśli, wychodzi z tego – na pierwszy rzut oka – połączenie faszyzmu, ksenofobii, mizoginizmu i nienawiści do wszelkich „jednostek słabych”, które uważa za frajerów i darmozjadów. Dlaczego hajluje w europarlamencie? Nie znalazłem u niego fascynacji Hitlerem i hitleryzmem na poziomie bazy ideologicznej. Robi to raczej dlatego, że nie wolno, że robienie tego bulwersuje, a to, co bulwersujące, ląduje w mediach. Wykorzystuje zatem mechanizmy samych mediów. I ponieważ tak mu się podoba. Możemy założyć, że tkwi w nim taki demon nieprzewidywalnego 10-latka. Potwierdzają to członkowie rodziny, którzy mówią, że ma w sobie dziecięcą przekorę. A według działaczy nie ma żadnych hamulców, bo ma zbyt dużą potrzebę atencji i już trzy pokolenia korwinistów chciały go chować na wybory.

Byli tacy, którzy wprowadzali go w błąd co do miejsca spotkań w kampanii.

– Choćby we Wrześni w 2007 r., ale i tak przyjechał, wszedł na scenę, było dobrze, odetchnęli, ale gdy miał kończyć, zobaczył dziewczynkę na wózku inwalidzkim i chlapnął, że zdrowe dzieci nie powinny się zadawać z kalekimi. Nawet jeśli się wie, jak w demokracji działają instrumenty wpływu i odbioru, pewnych rzeczy się nie mówi z przyzwoitości, dla zachowania kultury politycznej, ale dla niego to raczej zbyt mało przekonujące powody.

A czy wyobrażasz sobie polską albo jakąkolwiek inną politykę bez takiego Korwina? Sam piszesz o altrightowcach w USA, których można uznać za multi-Korwinów i którzy mają kosmiczny wprost wpływ na młodych Amerykanów.

– Każdy kraj ma takie postacie. Korwin jest tak naprawdę produktem demokracji, którą gardzi. W PRL-u był dwukrotnie internowany za działalność opozycyjną, bo totalitaryzm dopuszcza tylko jedną skrajność, swoją własną. Piękno, ale też paradoks demokracji polega właśnie na tym, że mamy ludzi z lewa, z prawa, z centrum i radykałów. Zresztą przy takiej polaryzacji nie ma dzisiaj neutralnych politycznie liderów opinii. Każdy kanał na YouTubie jest medium tożsamościowym i albo sięga po polityczne metafory, albo znajdują się one w komentarzach. Nawet w mojej „Wyborczej”, gdy wejdziesz w artykuł, załóżmy, o zwyczajach dzikich kaczek, w komentarzach znajdziesz wpisy typu „Kaczyński może stąd odlecieć”.

A w rolę medium tożsamościowego, gdy uczestnicy odnajdują w nim swoje poglądy, wchodzi dzisiaj prawie każdy profil w social mediach. Jeżeli ktoś ma kilkadziesiąt tysięcy obserwatorów, to już jest prawie kościół, z liderem, czyli kapłanem, strażnikami doktryny i zwieraniem szeregów wobec ataku. Nie da się na takim profilu dyskutować z wyznawcami i nieważne, czy mówimy o fandomie prawicowym, czy lewicowym. Korwin też ma taki kościół, w którym wierni nie pozwolą skrzywdzić kapłana i jego doktryny, a każdą, nawet najbardziej bzdurną tezę, typu „jak Grenlandia stopnieje, to będzie więcej wody, a nie susza”, uznają za oranie lewaków.

Mamy zatem miliony takich kościółków, a dekadę temu doszła nowa religia, czyli manosfera, społeczność sfrustrowanych przemianami obyczajowymi i kulturowymi młodych mężczyzn, którym blisko do Korwina i jego mizoginizmu.

Ten wizerunek ma swoją nazwę, mówi się o incelach. W USA już ponad dekadę temu odnotowano nagły wzrost liczby mężczyzn, którzy definiują się poprzez niezdolność do nawiązania relacji z kobietami. Ich wściekłość stała się paliwem politycznym dla Donalda Trumpa.

– Jest na ten temat świetna książka, „Kill All Normies” Angeli Nagle, która przestudiowała tę grupę społeczną w USA i jej przejście z subkultury do mainstreamu. Są już badania społeczne, które mówią o porzuceniu i osamotnieniu dotykającym tych mężczyzn i o tym, jak wielu z nich pozostaje na utrzymaniu rodziców. Siedząc w domu, uciekają w gry wideo i pornografię. Podobne zjawisko widać w Polsce, choć nie jest jeszcze dobrze zbadane. Nie zajmuje się tym ani lewica, ani prawica, ciągle niewiele wiedzą o tym również dziennikarze.

Wiemy, że prawie połowa młodych mężczyzn w wieku 18-35 lat chce głosować na Konfederację. To oczywiste, że słuchają haseł Korwina, Mentzena, Berkowicza o tym, że przyczyną ich problemów jest emancypacja kobiet i ich silniejsza pozycja na rynku pracy. Liderzy opinii incelowych pielęgnują ten gniew. Karmią swoich followersów ginocentrycznymi teoriami, czyli że kobieta jest biologicznie uwarunkowana do szukania silnego samca i siedzenia w domu. Albo czytają Rolla Tomassiego, który przekonuje, że kobieta powinna być wisienką na torcie męskiego życia, nigdy głównym celem. Wszystko zgodnie z dowcipem Korwina, że jak kobieta jest w salonie, a nie w kuchni, to znaczy, że łańcuch jest za długi.

W USA incele stali się realną siłą polityczną, co ma dramatyczne skutki. Piszesz o youtuberze, który w internecie narzekał na odrzucenie ze strony kobiet, aż pewnego dnia zadźgał nożem trzech kolegów, zastrzelił dwie studentki i staranował samochodem kilku przechodniów. I tym zainspirował do zamachów kolejnych.

– Większość strzelanin, do których w ciągu ostatnich 15 lat w Stanach Zjednoczonych doprowadzili biali mężczyźni, miała podglebie mizoginistyczne: Rodger, Harper-Mercer, Crusius czy Betts, który przed mordem zrobił listę „szmat do zgwałcenia”. To chłopcy ledwo 20-letni, którzy zostawili manifesty o nienawiści do kobiet. W Polsce nie ma jeszcze łatwego dostępu do broni, co postuluje Konfederacja, a przecież i tak według różnych badań 400 kobiet rocznie ginie u nas w wyniku przemocy.

Najważniejsze jednak, że do kultury politycznej został włączony język pogardy, który dał incelom zielone światło do jawnej nienawiści. Donald Trump z „łapania za cipki” zrobił niemal swoje hasło wyborcze, a Roosh Valizadeh, amerykański bloger altrightowy, pisał po wygranej Trumpa, że jeśli teraz tak mówisz, to mówisz jak prezydent Stanów Zjednoczonych.

Cytujesz tu Jakuba Majmurka, który pisał w „Krytyce Politycznej” o tym, jak amerykańska alt-prawica, korwiniści w Polsce czy po prostu konserwatywna część sieci tworzą swój język mizoginii i antyfeminizmu, zdobywając w ten sposób elektorat. Stwierdził on jednocześnie, że lewicowo-liberalny świat nie potrafi równie skutecznie zagospodarować sieci. Nie umie nawet rozmawiać sam ze sobą.

– W tym felietonie, który w gruncie rzeczy przeszedł bez echa w lewicowej bańce, Majmurek zarzucił lewicy skłonność do dogmatyzmu. Zobaczmy: po prawej stronie liderem może być zdemoralizowany typ, taki jak Trump, jeśli tylko robi „coś w naszej sprawie”. Lewica ciągle szuka świętych bez skazy, lewicowego Dalajlamy, choć i jego autorytet ostatnio upadł. To jak w aktywizmie, gdzie nie ma miejsca na najmniejszy brak spójności. No ale w końcu mamy kilka aktywistycznych rewolucji naraz, a skoro tak, to wiadomo, że ruchy rewolucyjne pilnują struktur przez systematyczne testy na jednolitość i spójność ideologiczną.

Mam też wrażenie, że ludzie z lewej strony dyskursu przez tę wzajemną czujność obawiają się nawet nie jakichś konfederatów, ale własnej grupy kulturowej, by nie zostać przyłapanym na niespójności. A to obniża jakość debaty, bo rzadko wychodzi ona poza przewidywalny i poprawnopolityczny dyskurs.

Dla prawicy takie kwestie chyba nie mają znaczenia.

– Bywalcy forów konfederackich nie odczuwają strachu przed ostracyzmem, dlatego że nikt ich nie kanceluje (od cancel culture, kultura unieważniania – przyp. red.), bo kancelowanie dotyczy własnego środowiska, któremu daje to poczucie sprawczości. A jak skancelować takiego Korwina, który ma to gdzieś? Albo, nie wiem, ministra Czarnka, za którym stoi cały rząd, który również jest niekancelowalny?

Dlatego prawicowy internet zagospodarował nie tylko to, co wulgarne, perwersyjne, zdemoralizowane, ale i poczucie humoru w stylu „South Parku”, gdzie atakowano wszelkie świętości i poprawności, i jawi się młodym jako wolnościowy.

Kancelowanie odbywa się i z lewa, i z prawa, ale to lewica wiedzie prym w no platform! – pomijaniu w dyskusji skrajnych idei. No i takie no platform mieliśmy z konfederatami i incelami, a teraz mają oni 15%. Nic nie znika, gdy ci się nie podoba, tylko schodzi pod radar.

No właśnie, tak pojmowany kanceling usuwa problemy z widoku, spycha je głębiej.

– Dwa lata temu obserwowałem dyskusję Korwina w internecie z młodzieżówkami partyjnymi. Na czacie było kilkuset zagniewanych korwinistów i prawie nikogo z innej opcji politycznej, kto broniłby i wspierał swoich rozmówców. Z żalem patrzyłem, jak bezwzględnie upokarzani są działaczka lewicowa i chłopak od liberałów. Z jednej strony można zrozumieć, że ktoś nie chce się konfrontować z kimś, kto posługuje się językiem pogardy, ale z drugiej, jeśli odda się wszystkie pola, to inni pomyślą – zwłaszcza w sieci, zwłaszcza młodzież – że to oni mają rację i że przewodzą. I być może dlatego Konfederacja jest skuteczniejsza, bo stwarza swoją dyscypliną pozory wszechobecności. Oczywiście nurt lewicowy czy liberalny nie dopuszczają dyscypliny i hierarchizowania, mają w swojej naturze kontestację, nawet wewnętrznych struktur, weryfikację autorytetów, ale potrafią tygodniami rozbijać się między sobą w inbach o najmniejsze ideologiczne pierdolety, a nie pójdą na konfrontację z korwinistami, bo się brzydzą albo no platform!

A jeszcze w tym całym bluszczu informacyjnym toczą się niezwykle intensywne wojny kulturowe: o prawa osób LGBT+, kobiet, osób opresjonowanych. Te wojny, choć przecież słuszne, też wykorzystują radykalne hasła, co rodzi jeszcze większą kontrrewolucję po drugiej stronie.

Ale w Konfederacji także nie ma zgody, to nie jest łatwa koalicja. Trudno powiedzieć, co tych wszystkich ludzi, takich jak Korwin, Winnicki i Braun, skleja.

– Łączy ich nienawiść do lewactwa i wewnętrzne poczucie wolności w kontrze do państwa. Sami korwiniści dzielą się na tyle odłamów, że nawet w książce nie wystarczyło na wszystkich miejsca. Libertarianie, którzy państwo uważają za opresję; paleolibertarianie, czyli konserwatywni libertarianie, którzy nie ufają ludzkiej naturze, więc dla nich drogowskazem jest Kościół i silna rodzina; monarchiści; minarchiści; anarchokapitaliści; zieloni konserwatyści. Braun to już w ogóle wyższe studium performatywne – trudno powiedzieć, na ile to cynik, na ile organiczny trickster (ktoś, kto oszukuje, zwodzi, myli tropy – przyp. red.), który chce, żeby na tronie Polski zasiadała Matka Boska ze swoim synem. Polecam Konfederację Gietrzwałdzką i kilkustronicowy manifest Brauna, który mówi – o ile dobrze zrozumiałem, bo to zawiła lektura – że gdyby Jezus Chrystus wrócił, to trzeba mu się oddać w jakimś porządku administracyjnym. Do tego Mentzen apelujący do młodych przedsiębiorców, że mogą latać i generować tyle śladu węglowego, ile tylko będą chcieli, a który na razie pochował swoje stare pomysły typu 10 lat za aborcję i pruje z falą sondażową i piwną.

Myślisz, że naprawdę mają szansę w wyborach na jesieni?

– Widać pewne sondażowe tendencje. Na pierwszej linii pojedynek między Koalicją Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością. Na trzecie miejsce wysuwa się Konfederacja. Czy opozycja wygra przy tak dużym rozbiciu? Wątpliwe. Jeśli wygra PiS, to ma raczej rząd mniejszościowy i koalicję z Konfederacją, choć Mentzen przekonuje, że to wykluczone. Jestem jednak ciekaw, czy wytrzyma ciśnienie dołów na stanowiska, a jeśli wytrzyma – to wcześniejsze wybory. Konfederacja może dostać premię zaufania za niezłomność i teatralną obstrukcję.

Na koniec chciałbym zapytać, czy nie było ci trudno wejść w szeregi chłopców, jak ich nazywasz, idących za Korwinem, ludzi, którzy sieją kseno- i homofobiczną oraz antyfeministyczną propagandę? Nie pojawił się w tobie cień moralnej wątpliwości?

– Jestem reporterem. Ciekawi mnie człowiek i to, z czego jest zbudowany, a z reguły składa się z dobrego i złego. Wydaje mi się, że to dobro jest raczej nieludzkie, dlatego ciągnie mnie do natur skomplikowanych. Byłem oskarżany o to, że rozmawiam z Maestro, czyli pedofilem, że chodzę do faszystów w Białymstoku, ale rolą reportera jest słuchać ludzi i pokazywać czytelnikom niuanse świata – nawet jeśli nie akceptują poglądów bohaterów. Teraz chodziłem do Korwina i jego ludzi. Nigdy nikogo nie traktowałem jak demona, po prostu jestem ciekaw, skąd się bierze taki system poglądów, który będzie miał wpływ na przyszłość i rozwój świata, choć w książce wykorzystuję na ostro ironię, bo to jakoś moje naturalne narzędzie twórcze.

Już pięć, sześć lat temu widziałem pewne tendencje, a gdy trzy lata temu zacząłem pisać książkę, były one bardzo silne. Wygrana Trumpa, brexit, wojny kulturowe, ruch #MeToo. To były silne akcje, które musiały wywołać reakcje. Nie przypuszczałem jednak, że moja książka tak szybko stanie się aktualna, a Konfederacja już w tych wyborach będzie liczącą się siłą.

Na tym – jak sam powiedziałeś – polega paradoks demokracji.

– Demokracja oprócz tego, że jest piękna, wspaniała i możemy się w niej rozwijać, bywa też – jak pisał Henry Louis Mencken, którego cytuję na początku książki – kultem szakali wyznawanym przez osły. A w tym wszystkim jest ta nasza mała Polska. Pytanie, z jakim rządem jesienią.


Marcin Kącki – reporter, redaktor magazynu „Wolna Sobota” w „Gazecie Wyborczej”, dramaturg. Autor książek, m.in. „Maestro. Historia milczenia” (2013), „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” (2015), „Poznań. Miasto grzechu” (2017) czy „Oświęcim. Czarna zima” (2020). Jego najnowsza książka to „Chłopcy. Idą po Polskę”.


Fot. A. Stępień

Wydanie: 2023, 29/2023

Kategorie: Kultura, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy