Wpisy od Mateusz Demski

Powrót na stronę główną
Książki Wywiady

Antykolonialna rewolucja

We wrześniu 1802 r. do Haiti przybyła jednostka ok. 2,5 tys. polskich żołnierzy. Po dwóch miesiącach zostały z niej niedobitki

Zbigniew Marcin Kowalewski – badacz ruchów społecznych, autor prac o ruchach i teoriach rewolucyjnych. Publikował w Wenezueli, Francji, Stanach Zjednoczonych, Ukrainie. Tłumacz z hiszpańskiego, francuskiego i portugalskiego. Jego ostatnie książki to „Rap. Między Malcolmem X a subkulturą gangową. Naród Islamu w czarnej Ameryce” (2020), „Ukraińskie rewolucje” (2023) oraz „To nie jest kraj dla wolnych ludzi. Sprawa polska w rewolucji haitańskiej” (2025).

Po co właściwie wracać do wydarzeń rewolucji haitańskiej z przełomu XVIII i XIX w.?
– Bo literatura historyczna do nich wraca. Zainteresowanie na świecie istnieje; publikacje na ten temat są rozległe. Natomiast koniec badań w Polsce nastąpił w latach 70. i 80. Jan Pachoński pisał o wyprawie polskich legionistów do Haiti. Tadeusz Łepkowski tuż przed śmiercią wywiązał się ze swojego zobowiązania, które złożył w 1965 r., że całą sprawę polską w tej rewolucji postara się wyjaśnić. Moim zdaniem nie do końca mu się to udało. Postanowiłem zaproponować swoje rozstrzygnięcie starych zagadek historycznych.

Czy w ciągu lat wypłynęły jakieś nowe fakty na ten temat?
– Jedną ze stosunkowo niedawnych fal uruchomiła Susan Buck-Morss książką o Heglu i Haiti. 30 lat temu pojawiło się fantastyczne odkrycie, mianowicie ktoś wreszcie wpadł na pomysł, by ustalić, skąd przed wybuchem rewolucji wziął się tak duży napływ niewolników z Afryki. Nikt nigdy nie dociekał, kim byli ci ludzie. A jest to jeden z kluczy do odpowiedzi na pytanie, dlaczego była to jedyna podjęta przez niewolników rewolucja w dziejach ludzkości, która odniosła sukces.

Czy podobne zrywy miały miejsce także w innych koloniach?
– Pojawiały się rozmaite ruchy powstańcze na obszarach, gdzie istniało niewolnictwo – poczynając od Ameryki Północnej, przez kolonie na Morzu Karaibskim, aż po Brazylię. Nie wspominając o wystąpieniach niewolników w starożytności. Były one jednak bez porównania bardziej ograniczone i ponosiły porażki. Początek powstania w Haiti to był huragan. Od razu zaczęły się walki na ogromną, zdumiewającą skalę. Po dwóch miesiącach, według ocen historyków, na północy kraju, gdzie wybuchło powstanie, większość niewolników uczestniczyła w rewolucji. Bez różnicy wieku i płci.

Jak ważnym miejscem z punktu widzenia kolonii wyspiarskich było Haiti?
– Wśród historyków są spory na ten temat. Jedni zastanawiają się, czy była to najcenniejsza kolonia francuska. Drudzy, czy była to najcenniejsza kolonia w ogóle. Haiti nabrało wagi jako teren plantacji trzciny cukrowej, która w tamtym czasie miała ogromne znaczenie, a następnie jako ważny punkt eksportu kawy. Przy czym była to kolonia o szczególnym stopniu wyzysku, niezwykle zabójcza. Niewolnicy masowo umierali z wycieńczenia. Taniej było kupić niewolnika z Afryki, niż zapewnić mu ludzkie warunki przetrwania.

Co było iskrą do wzniecenia rewolucji?
– Powstanie w Haiti wybucha dwa lata po rewolucji francuskiej. Łączy się z tym, co dzieje się we Francji, a więc ze zmianą ustroju, a to obejmuje również sprawę przyznania praw obywatelskich tym, którzy są wyzwoleńcami. Te echa mają oddźwięk na terenie kolonii; stwarza się pewna sprzyjająca atmosfera. Ale punktem wyjścia jest spisek – nie bardzo wiadomo, przez kogo zainicjowany. Zaczyna się od spotkania 200 przedstawicieli setki plantacji. Są to niewolnicy, ale ci uprzywilejowani, którzy są majstrami, mistrzami, kierownikami robót.

Z początku ich postulaty są ograniczone. Nie chodzi o zniesienie niewolnictwa, raczej o to, jak długo ma trwać tydzień roboczy, a więc o kwestie mające polepszyć sytuację niewolników. Spiski wśród niewolników zdarzały się w różnych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Gryźć trawę i rozgryzać opowieści

Gdybym nie był z Grochowa, to może wcale bym nie pisał

Marek Bieńczyk  (ur. w 1956 r.) –  za powieść „Tworki” otrzymał Paszport „Polityki” oraz Nagrodę Literacką im. Reymonta (2000), za zbiór esejów „Książka twarzy” Nike (2012), za książkę „Przezroczystość” Nagrodę im. Andrzeja Siemka (2008). W 2023 r. dostał Nagrodę im. Juliana Tuwima za całokształt twórczości.

Chodzą słuchy, że już dawno opuścił pan warszawski Grochów.
– Opuściłem, ale udaję, że nie. „Rondo Wiatraczna” to w pewnej mierze moja księga wyjścia. Ciągle wydaje mi się, że dopiero co się wyprowadziłem, a minęło już 20 lat. Spółdzielnia, do której byłem zapisany w 1959 r., zbudowała mi w roku 2006 dom. Ani się obejrzałem, miałem już mieszkanie w centrum.

Mówi się, że wyjeżdżamy z pewnych miejsc, ale te miejsca nie wyjeżdżają z nas.
– Nawet w sensie dosłownym. Jeżdżę na zakupy na Bazar Szembeka, który w książce odgrywa istotną rolę. To praktyczne: dobry parking mam na bazarze, nie muszę szukać miejsca. Ale równie prawdziwa odpowiedź jest taka, że to siła przyzwyczajenia. Mam obcykane, co, gdzie i u kogo. Tam znam ulice, a w centrum nie bardzo, nawet po kilkunastu latach.

Ale to jest chyba już inny Grochów niż ten z pana z dzieciństwa.
– Mam wrażenie, że zmienił się mniej, niż zmieniały się inne dzielnice. Nowoczesność nie wlazła tam z butami tak gwałtownie jak na Pragę Północ. Wola się zmieniła, Powiśle też dość mocno. A Grochów aż tak bardzo się nie śpieszy, pozostał odrębny. Zawsze był samopas, lubię tak o nim myśleć. Pamiętam, jak przez Grochów szło się na przestrzał. Łatwo było dostrzec linię horyzontu. Teraz to się jeszcze zdarza.

Jest pan rodowitym grochowiakiem?
– Od drugiego roku życia. Do dzisiaj rośnie tam klon, który posadzono w tym samym czasie, w którym trafiłem na moją ulicę. Z perspektywy drugiego piętra pamiętam ten krzaczek, który w tej chwili przerósł dom. Nasze życie toczyło się równolegle – tego drzewa i moje. Klon był moim bratem bliźniakiem. Nie za bardzo chciałem się wyprowadzać, głupio mi było go porzucać. Zostawiłem go wreszcie, a on teraz trochę słabuje, choruje.

Czasem jednak dobrze zostawić rzeczy za sobą.
– Człowiek, który się wyprowadza raz w życiu, to trochę wstydliwa historia. Jakbym powiedział w Ameryce albo we Francji, że przez ponad 60 lat miałem ledwie dwa mieszkania, toby mnie wyśmiali. Prawie całe życie na Grochowie. Cała młodość i postmłodość. Ale ta książka opowiada o wycięciu przeszłości. A przynajmniej o próbie.

A jaki był Grochów za pana młodości?
– Nie mogę powiedzieć, że był zbójecki, bo wtedy człowiek wszędzie trochę się bał. Tak naprawdę w mordę najbardziej dostałem na Krakowskim Przedmieściu. Banda gitów na mnie napadła. Miałem długie włosy, zobaczyli hipka i od razu, bez przyczyny, wyskoczyli. Źle by się to skończyło, ale znalazłem szparę, zacząłem uciekać. Na Grochowie też można było dostać. Jak się szło wieczorem, to się uważało. Szczególnie że subkultury młodzieżowe były wtedy plemienne. Grochów był w dużej mierze gitowski, a ja byłem z miotu hipisowskiego. Inny rodzaj tańca. Ale u siebie byłem chroniony przez cinkciarzy. Bo ta moja ulica Kaleńska, wiejska, spokojna, stała się w pewnym momencie centrum wielkiego handlu, powszechnej wymiany.

Pisze pan: „Grochów miejsce niedookreślone, niezdecydowane (…) nie mógł na szczęście się zdecydować, czym jest. Terenem ściśle miejskim czy też terenem wciąż wiejskim, a tu i ówdzie małomiasteczkowym”.
– Ni to wieś, ni to miasto. Grochów dołączył do Warszawy jakoś w okolicach I wojny. Zaraz potem zaczęły powstawać budynki, ale drewniane. Niska zabudowa, jednopiętrowa. Grochów nigdy nie szedł w górę. Długo nie było wysokich budynków. W latach 70. postawiono tam parę bloków gierkowskich, jednak też nie za dużo. Przez to Grochów nam się wydawał trochę zapóźniony, a nawet gorszy. Życie było po drugiej stronie Wisły. Zaczynając od sportu. Przez krótki czas tylko Gwardia grała na Stadionie Dziesięciolecia, ale stadion przez lata stał pusty. Całe życie artystyczne również toczyło się gdzie indziej. Po tamtej stronie. Jak się jechało na drugi brzeg Wisły, to się mówiło: „Jedziemy do miasta”. To było symboliczne przejście, zawsze miałem dziwne wrażenie przekraczania granicy.

W książce widać, że panu ten prawobrzeżny kompleks trochę ciąży. „Grochów był ledwie Starym Testamentem albo apokryfem wobec Nowego Testamentu lewobrzeżnej Warszawy”.
– Lewa strona, czyli ten symboliczny Nowy Testament, odbudowała się i parła ku przyszłości; zmartwychwstała. Na Grochowie życie toczyło się w innym czasie, powolnym. Nie było tu przemian, zwiastowań nowego, obietnic. Tak, zawsze się miało kompleks

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Składanie, które się złożyć nie może

O twórczości Tadeusza Różewicza

Dr Joanna Lisiewicz – nauczycielka i wykładowczyni akademicka, teatrolożka, historyczka literatury, badaczka i popularyzatorka twórczości Tadeusza Różewicza, współautorka wstępu krytycznego do wydania „Wierszy ostatnich” (Biuro Literackie, 2024).

80 lat po wyzwoleniu Auschwitz powraca pytanie Theodora Adorna: „Czy poezja po Oświęcimiu jest możliwa?”. Tadeusz Różewicz przejął się dogłębnie tymi słowami; twierdzeniem, że cała zachodnia sztuka zawiodła.
– Na pewno te słowa były dla Różewicza ważne, ujawniają się bezpośrednio w jego postawie. Można je właściwie uznać za „tezę Różewiczowską”. Samo wyznanie doświadczenia wojennego, pozaliterackie, jest bardzo trudne, wręcz niemożliwe. Gdzie w takim razie jest miejsce dla literatury, kultury. Dla aktu twórczego?

Kim jest Różewicz po wojnie?
– Jeśli mielibyśmy określić kondycję Różewicza jako poety w tym czasie, to najlepiej chyba oddać głos jemu samemu, odpowiedzieć słowami z jego wierszy. Kto do nas mówi? „Szary człowiek z wyobraźnią / małą kamienną i nieubłaganą”. Ta metafora będzie przy Różewiczu do końca. To twórca, który trwa, a może raczej tkwi w świecie, „z kamiennymi nogami”. W wierszu „Rozebrany” pisze w dosadny sposób: „mówią o mnie że żyję”. Poeta zadaje sobie pytanie: „jakże im / opowiem o tej długiej / i splątanej drodze”. „Nie, przecież nie mogę im / powiedzieć że człowiek człowiekowi / skacze do gardła”.

Nie da się przemawiać do ludzi tym samym tonem, co kiedyś. Julian Przyboś, mistrz Różewicza, przyznaje się do poczucia daremności i niemocy wobec Zagłady. Natomiast on sam w wierszu „Widziałem cudowne monstrum” wyznaje: „w domu czeka na mnie / zadanie: / Stworzyć poezję po Oświęcimiu”.
– Dlatego warsztat twórczy Różewicza kształtuje się poprzez redukowanie, ujmowanie, jakby chciał słowo i składnię wyczyścić „do kości”. Innymi słowy, do języka, który będzie wolny od względności. Chciałby odbijać w języku (jak w lustrzanej teorii prawdy, o której pisze Umberto Eco w „Na ramionach olbrzymów”) rzeczy takimi, jakimi są. A jednocześnie konsekwentnie powtarza: „odejdę niemy”. Wszystko, co pisze, to jest „składanie / które się złożyć nie może”. Od początku ma świadomość, że będzie mówił, pisał, ale nie wypowie tego, co jest istotą.

Bo nie ma środków, by wyartykułować doświadczenie wojennej traumy.
– Dlatego podkreśla: „nienazwane nazywam milczeniem”. Albo: „nad wyraz ciężka / do wypowiedzenia / jest jedna łza”. W opowiadaniu „Wycieczka do muzeum” pojawią się słowa wypowiedziane przez przewodnika: „To przechodzi ludzką wyobraźnię i nie można tego opisać słowami, więc musicie sobie sami wyobrazić”.

W posłowiu do „Poezji wybranych” zgrabnie ujął to angielski dramaturg John Osborne: „Jeśli, jak twierdził Ruskin, poezja jest sztuką użycia jednego słowa, tak by wyprzeć pozostałe, to mamy tu na pewno do czynienia z poezją – poezją, w której cisze są głośne, a miejsca wymazane mówią, zmuszając nas do czytania już nie pomiędzy wierszami, a między słowami”. Co oznacza, że Różewicz nie milczy po Auschwitz, przeciwnie – odnalazł swój język, „mowę surową”, jak zwykli nazywać ją badacze.
– Do poety przylgnęły różne etykiety, niektóre mają źródło bezpośrednio w jego tekstach. I tak próba mówienia o doświadczeniu wojennym przez Różewicza nazywana jest „mówieniem z kneblem”. „Poezja współczesna to walka o oddech” – ten znamienny cytat z wiersza „Zdjęcie ciężaru” stał się zresztą tytułem książki Tadeusza Drewnowskiego „Walka o oddech. O pisarstwie Tadeusza Różewicza”. Kolejną ważną książką, która już w tytule odsyła do postawy twórczej, i w pewnym stopniu do problematyki jego utworów z lat powojennych, jest „Poezja jak otwarta rana” Zbigniewa Majchrowskiego.

Który tekst najbardziej oddaje tę postawę?
– Dla mnie ważnym tekstem, jeśli chodzi o wykładnię tego, „jak” można i „co” można pisać, jest „Nowa szkoła filozoficzna”. Różewicz mówi tam o kondycji tych, którzy wojny doświadczyli i ją przeżyli. „Wszystko skończyło się raz na zawsze, cokolwiek będę robił, jestem martwy. Kto mówi o poezji? Kto mówi o pięknie? Kto tam gada o człowieku? […] Są jakieś resztki, ogryzki, wspomnienia o dawnej moralności, ale żyje się obok. Ludzie żyją i umierają. Wszystko zostało wyjaśnione do końca dla naszego pokolenia”. Dalej: „Teraz ludzie powinni chodzić w milczeniu. Tak jest przyzwoiciej. Właściwie powinno się wymawiać tylko niezbędną do życia ilość słów”. Ta wielka uważność na słowa i jego słuch absolutny na rzeczywistość

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Media Wywiady

Pismo, które zmieniło Amerykę

„New Yorker” jest nie tylko tytułem prasowym. To instytucja kultury

Michał Choiński – amerykanista, stypendysta Fulbrighta na Uniwersytecie Yale, profesor na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przeprowadził wywiady z ponad 50 redaktorami „New Yorkera”, a w archiwum magazynu i w The New York Public Library dokonał unikatowych odkryć. Autor książki „The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”. Specjalizuje się także w literaturze amerykańskiego Południa.

Michał Choiński do kawiarni wchodzi z grubą, szarą kopertą. – Już pokazuję, co tam mam! – mówi, wyciągając starannie zapakowane czasopismo. Kupił je po okazyjnej cenie w antykwariacie w New Haven. Jeden taki egzemplarz jest dziś wart kilkaset dolarów. – Nie było wtedy spisu treści, niestety – zauważa i wertuje strona po stronie. – To było jakoś w połowie, tu same reklamowe nudy… Ale już nie ma wyjścia, muszę ci pokazać!

I jest. Słynna sylwetka Marlona Brando pióra Trumana Capote’a. W trakcie wywiadu pisarz wydobył z aktora wiele szczegółów z prywatnego życia, w tym te dotyczące choroby alkoholowej matki. Po lekturze Brando groził autorowi śmiercią. „The Duke in his Domain” został pierwotnie opublikowany w numerze z 9 listopada 1957 r. Artykuł Capote’a ciągnie się przez 20, może 30 stron, większość miejsca wypełniają reklamy drogich alkoholi. Tekst stanowi w zasadzie dodatek do obrazków. Choiński, z wykształcenia historyk literatury, siłą rzeczy ma słabość do podobnych artefaktów. Jednym z największych skarbów w jego kolekcji jest pierwsze wydanie tomu poezji Louise Glück z podpisem noblistki, silnie zresztą kojarzonej z „New Yorkerem”.

Na nasze spotkanie przyniósł też wydanie magazynu „Fortune” z 1934 r. Połowa numeru jest oczywiście poświęcona „New Yorkerowi”.

Przez kilka ostatnich lat Choiński przekopywał archiwum magazynu, stare numery, dokumentację. Dotarł do listów z podpisami Ernesta Hemingwaya i Sylvii Plath. Przeprowadził wywiady z redaktorami „New Yorkera” na 23. piętrze budynku One World Trade Center, gdzie mieści się siedziba tygodnika. Żadnemu innemu Polakowi redakcja nie pozwoliła na tyle wejść do swojego świata.

Do kolekcji brakuje Choińskiemu oryginalnego egzemplarza pierwszego numeru, który po stu latach stał się białym krukiem. Cena waha się od kilkuset dolarów do kilku tysięcy.

 

Miałeś w ręku ten pierwszy numer „New Yorkera”?
– Miałem. Fantastycznie pachnie!

To znaczy czym?
– Historią, starością, no i kurzem. Dotykałem go i wąchałem w wewnętrznym archiwum magazynu, na 34. piętrze One World Trade Center. Znaczna liczba egzemplarzy tego numeru leży i odpoczywa w skrzyni, starannie zapakowana.

Oczywiście wielu kojarzy tę okładkę – rysunek postaci Eustace’a Tilleya, XIX-wiecznego arystokraty i dandysa, który stał się maskotką „New Yorkera”.
– Tilley był uosobieniem tego, w jaki sposób założyciele magazynu postrzegali przyszłych czytelników. To dandys z monoklem oglądający motyla. Obrazek wywołuje z jednej strony skojarzenia z wyrafinowaniem i elitaryzmem, a z drugiej z ciekawością świata. Ewolucja wizerunku Tilleya jest odwzorowaniem zmian w myśleniu o amerykańskiej tożsamości. Na pewnym etapie, za sprawą redaktorki naczelnej Tiny Brown, dandys stał się punkówą. Później był też czarnym chłopcem w okularach VR. A w czasie pandemii nosił maseczkę. Françoise Mouly, redaktorka odpowiedzialna za dobór okładek „New Yorkera” – która razem z mężem Artem Spiegelmanem stworzyła m.in. słynną okładkę po zamachu z 11 września – zwraca uwagę, że te rysunki zawsze są grą z czytelnikami, mają kontestować rzeczywistość, zapraszać do dialogu, stanowią integralną część tożsamości tygodnika.

Przewracamy okładkę, przebijamy się przez zapach kurzu i historii. Co mogli przeczytać nowojorczycy w pierwszym numerze tygodnika z 1924 r.?
– Reklamy, reklamy, reklamy (śmiech). Uwagę zwracają rysunki satyryczne, oprócz tego sylwetki mieszkańców i mieszkanek Nowego Jorku. Gry, zabawy słowne. Połączenie humoru i ciekawostek miejskich. Prawdę mówiąc, to nie było jeszcze poważne dziennikarstwo, które zapadało w pamięć. Najciekawsze teksty „New Yorkera” zaczynają powstawać dopiero w latach 30. i 40. Joseph Mitchell pisze wtedy słynny artykuł o pladze szczurów, które biegają po mieście w manii połączonej z desperacją i paniką. Była to metafora tempa życia Nowego Jorku.

„New Yorker” rodzi się pośród nowojorskiej elity, która spotykała się, by grać w pokera i rozmawiać o sztuce. Harold Ross, pierwszy naczelny, trzymał w gabinecie kapelusz Rudolfa Valentina.
– Legenda głosi, że aktor miał go na głowie tuż przed śmiercią, gdy dostał zawału. O ile się nie mylę, kapelusz zaginął przy okazji kolejnych przeprowadzek redakcji. Natomiast „New Yorker” ma swój mit założycielski związany z konkretnym czasem w historii miasta. Środek epoki jazzu, lata 20., określane też mianem Roaring Twenties, czyli szalonych. Jednocześnie to okres prosperity. Stany Zjednoczone oferują obywatelom najwyższy standard życia na świecie, gdy Europa staje na nogi po I wojnie światowej. Tacy ludzie jak Francis Scott Fitzgerald czy Ernest Hemingway za niewielkie pieniądze mogli żyć jak królowie. Fitzgerald pisze słynny tekst „Tales of the Jazz Age”. Bawi się w najlepszych klubach, pijąc nielegalny wówczas gin. Bo należy pamiętać, że są to czasy prohibicji i przestępczej działalności Ala Capone. Ponadto miasto rośnie do góry i puchnie od ludzi. Do 1920 r. mieszkało tam 7 mln osób i ciągle coś się działo. Nowy Jork żył więc muzyką, literaturą i sztuką – tylko między 1903 a 1927 r. powstało 80 teatrów. Były też pieniądze, dlatego wiele pomysłów padło na podatny grunt. Harold Ross, założyciel „New Yorkera”, poszedł pewnego dnia do Raoula Fleischmanna – milionera, który dorobił się fortuny na produkcji drożdży – z ofertą zainwestowania w nowy tygodnik, który będzie afirmacją miasta, pismem bardzo klasowym, ale także jakościowym.

Mówiąc krótko, to nie było miejsce dla wszystkich.
– Od początku był to tygodnik aspiracyjny, skierowany do osób, które chciały przynależeć do pewnej klasy i elity. Słynne jest stwierdzenie Harolda Rossa, który napisał, że „New Yorker” nie jest skierowany do „starszej pani z Dubuque”. Miasto w stanie Iowa było bowiem dla niego synonimem małomiasteczkowości. Kiedy w latach 30. większa część społeczeństwa amerykańskiego borykała się z efektami Wielkiego Kryzysu i traciła pracę, redakcja była ponad to. Nie zajmowała się takimi sprawami.

Dużą część Południowego Zachodu trawiły burze pyłowe, tzw. Dust Bowl, spowodowane suszą i intensywną eksploatacją rolniczą gruntów. Na Południu panowały bieda i rasizm. Tymczasem „New Yorker” funkcjonował w bańce i moralnym marazmie, idąc w kierunku pochwały bogactwa i elit. Dopiero po II wojnie światowej, wraz z publikacją tekstu „Hiroszima” Johna Herseya, narodziło się sumienie społeczne tygodnika, które będą rozwijać kolejni redaktorzy naczelni.

Ross był pozbawiony społecznego słuchu?
– Nie interesował się takimi tematami. Nawet jeśli w dzielnicach za rzeką Hudson panowała bieda, wyobraźnią jego i wielu mieszkańców rządził górujący nad miastem budynek Chryslera ukończony pod koniec lat 20. Aspiracje zamykały oczy na to, co się działo poza środkowym Manhattanem. Ross był jednocześnie chodzącym paradoksem, postacią apodyktyczną, a przy tym otwartą na nowe autorki i autorów. Pochodził z Kolorado, więc z wychowania należał do konserwatystów, ale jego żona Jane Grant była feministką. Z jednej strony, cechowała go ciekawość, a z drugiej – pruderyjność i rasizm.

Dotarłem do korespondencji, którą Ross prowadził z czytelniczką oburzoną na okładkę z 28 października 1950 r. z okazji Halloween. Widnieje na niej czarna kobieta w stroju służącej, myjąca naczynia. Obok, przy drzwiach, stoi biała dziewczynka przebrana za ducha, przypominająca członków Ku Klux Klanu. Czytelniczka zwróciła uwagę, że rysunek powiela stereotypy związane z osobami czarnymi. Odpowiedź Rossa charakteryzowała się czymś, co można nazwać colorblindness, czyli ślepotą na kolor. Stwierdził, że nie ma w tym nic rasistowskiego i równie dobrze dziewczynka mogłaby być żółta, a nawet zielona. Takich wpadek Rossa, które pokazywały paradoksy epoki i systemowy rasizm, było mnóstwo, ale podobne rzeczy zdarzały się nawet po latach. W tym samym numerze tygodnika, w którym znalazł się „List z zakamarka mojego umysłu”, przełomowy tekst Jamesa Baldwina, pojawiła się reklama whisky Virginia Gentleman, z czarnym służącym serwującym drinki białym plantatorom.

Jednak publikacja wspomnianej „Hiroszimy” coś ruszyła w redakcji „New Yorkera”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Architektura narzędziem obrotu kapitału

Wznoszenie budynków tylko po to, by przyniosły zwrot z inwestycji, jest niedopuszczalne w dzisiejszych warunkach ekologicznych. A tak się dzieje nagminnie

Filip Springer – reporter, fotograf i autor książek poświęconych przestrzeni i architekturze, m.in. „Miedzianka. Historia znikania” (2011), „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni” (2013), „13 pięter” (2015). Stypendysta Narodowego Centrum Kultury i Fundacji im. Ryszarda Kapuścińskiego – Herodot. Nominowany do najważniejszych nagród literackich w kraju. Jego książki tłumaczone są na angielski, niemiecki, rosyjski i węgierski. W najnowszej reportersko-eseistycznej książce „Szara godzina. Czas na nową architekturę” pisze, jak w obliczu katastrofy ekologicznej powinna zmienić się architektura.

Komu służą dziś budynki?
– Budynki mają to do siebie, że służą wielu interesariuszom jednocześnie. Blok z mieszkaniami komunalnymi służy po trochę każdemu: z jednej strony, mieszkańcom, z drugiej – wszystkim innym, którzy biorą udział w rynku mieszkaniowym. Na przykład politykowi, który będzie się chwalił, że coś wybudował; no i dobrze, niech się chwali. Natomiast ja w „Szarej godzinie” staram się przekonać do tego, by pierwsza motywacja stawiania budynków nie była motywacją inwestycyjną.

Trudno sobie wyobrazić, że deweloper nagle powie: przestajemy budować!
– Nie uważam oczywiście, że nie powinno się zarabiać na budynkach. W obrębie systemu, w którym żyjemy (i pewnie jeszcze trochę w nim pożyjemy), będzie to nieodzowne. Problem w tym, że architektura stała się ogromnym narzędziem obrotu kapitału. Być może jednym z największych. Wznoszenie budynków tylko po to, by przyniosły zwrot z inwestycji, jest niedopuszczalne w dzisiejszych warunkach ekologicznych. A tak się dzieje nagminnie.

Jeśli słyszymy, że 50 tys. mieszkań w Krakowie stoi pustych – tylko dlatego, że opłaca się je trzymać puste, bo i tak nabierają wartości – to mamy do czynienia z czystą spekulacją za pomocą architektury. Podobnie jest ze wznoszeniem kolejnych biurowców w Warszawie. Powstają one po to, żeby zachować pewien margines pustych przestrzeni biurowych, który pozwala utrzymywać ceny na rynku wynajmu biur.

Dyskutując o budynkach, rzadko się mówi o ich wpływie na klimat, choć od danych może zakręcić się w głowie. Przemysł cementowy odpowiada dziś za 8% emisji dwutlenku węgla, który powoduje ocieplenie planety – to więcej niż emisja pochodząca z lotnictwa, szacowana na ok. 2,5%. Odpady budowlane są przyczyną 37% globalnej emisji.
– Te liczby są nawet większe. Od pewnego czasu mówi się o 11% emisji z cementu.

Jak to więc możliwe – idąc za tym, co piszesz – że tak dużo rozmawiamy o podróżach samolotem, sieciówkach z ciuchami i plastikowych słomkach, a tak mało o budynkach?
– Bo bardzo trudno zindywidualizować winę w przypadku budynku. Za jego powstaniem stoi mnóstwo graczy: od miasta, które zgadza się, by taki budynek powstał, przez architektów, którzy go projektują, oraz budowlańców, którzy leją beton, aż po inwestora. W tym wszystkim są użytkownicy, którzy czasami występują w roli ofiary, bo mają na głowie te nieszczęsne kredyty. Trochę trudno zagrać w taką prostą grę jak w przypadku słomek i segregacji śmieci. Łatwiej powiedzieć: „Jesteś złym człowiekiem, bo wracasz ze sklepu z foliówką”, niż: „Jesteś zły, bo mieszkasz w budynku z betonu”.

Jesteśmy w stanie żyć bez słomek, woreczków, nawet bez lotów na weekend do Lizbony. Niektórzy się oburzą, ale moglibyśmy łatwo zakończyć ten proceder – wystarczy wprowadzić drogie bilety lotnicze i zaprzestać subsydiowania paliw lotniczych. Nie jesteśmy jednak w stanie żyć bez budynków, w związku z czym dyskusja natychmiast wchodzi w sferę niuansów. Ale bez jakich budynków? Czyich budynków? Kto ma o tym decydować?

Sam zadajesz w książce to pytanie: „Zbędne budynki, czyli jakie?”. Ktoś może się złapać za głowę, kiedy czyta: „Im gęściej będą zaludnione miasta, tym lepiej”. Piszesz, że lepiej gnieździć się z innymi w pięciopiętrowym bloku, bo zużycie energii przy jego budowie jest mniejsze niż w przypadku wolnostojącego domu rodzinnego.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Każda wojna jest błędem

Ludzie są zdolni do współpracy i altruizmu tak samo jak do przemocy i konfliktów

Viggo Mortensen – najbardziej znany z roli Aragorna w trylogii „Władca Pierścieni” w reżyserii Petera Jacksona. Trzykrotnie nominowany do Oscara za role w filmach „Wschodnie obietnice” (2007), „Captain Fantastic” (2016) i „Green Book” (2018). W 2020 r. zadebiutował jako reżyser filmem „Jeszcze jest czas”. „The Dead Don’t Hurt” (2024) to drugi wyreżyserowany przez niego film, do którego napisał również scenariusz, muzykę i zagrał w nim główną rolę. Film trafi do polskich kin 18 października.

W jednej scenie „The Dead Don’t Hurt” mała Vivienne pyta, dlaczego mężczyźni ciągle ze sobą walczą. No właśnie? Dlaczego wojna stała się naszą obsesją, codziennością?
– Cóż, ten film powstał w odpowiedzi na to pytanie. Niektórzy mówią, że to kino z ducha antywojenne, nie chciałem jednak startować z żadnego ideologicznego pułapu. Po prostu opowiadam o młodej, ciekawej życia dziewczynie, przenikliwej obserwatorce, która zastanawia się, dlaczego jej ojciec poszedł na wojnę. I chociaż dla niej to pytanie naturalne, jej matce trudno na nie odpowiedzieć. Co więcej, Vivienne poznaje historię Joanny d’Arc i pyta, czy kobiety robią to samo. Matka nie może dłużej milczeć i ukrywać prawdy przed córką.

Ja nie znam odpowiedzi na te pytania. Może nikt na świecie ich nie zna. Zawsze tak było i niestety możliwe, że zawsze tak będzie. Jesteśmy zdolni do dobroci, do współczucia i zrozumienia siebie nawzajem, ale niepotrzebnie robimy ten krok do tyłu. Może ze strachu przed drugim człowiekiem? A może to kwestia popędu, który każe nam kontrolować innych? Człowiek u władzy przekonuje drugiego człowieka do walki, do wojny w jego imieniu.

Te pytania nasuwają się same: „Dlaczego to wszystko – wojna w Ukrainie, ludobójstwo w Gazie – już nie może się skończyć?”. Chyba każdy z nas boi się wojny.
– To wydaje się aż niewiarygodne. Byłem w Ukrainie na samym początku tej wojny, kiedy weszli Rosjanie. Znajomy pojechał tam małym busem. Zabraliśmy do Hiszpanii kilka osób – kobiety z dziećmi. Nie myślałem wtedy, że będzie to trwało latami.

Holger, twój bohater, to człowiek, dla którego wojna jest misją, obowiązkiem. Od razu to mówi: „Muszę tam jechać”. Vivienne przekonuje go, że to nie jego sprawa, nie jego kraj – bo przecież przyjechał do Ameryki z Danii – nie musi za niego walczyć. On stwierdza: „Teraz jest już mój, to walka o słuszną sprawę”.
– W Ukrainie trwa pobór do wojska, ale słyszałem o wielu młodych mężczyznach, którzy sami z siebie ruszyli na front, zgłosili się na ochotnika. Nie tylko Ukraińcy, ale i obcokrajowcy walczą w tej wojnie. Nie chcę mówić za nich, ale może robią to ze względów moralnych? Bo uważają, że tak trzeba, że jest to gest w słusznej sprawie; rodzaj odpowiedzialności. Podobnie jest z Holgerem, który sądzi, że pójście na wojnę to jedyna stosowna decyzja. Tłumaczy to tym, że jest dobrym żołnierzem, ma doświadczenie, może się przydać i pomóc. Jak zauważyłeś już wcześniej, Holger stwierdza w pewnym momencie: „To słuszna sprawa, to walka przeciwko niewolnictwu”. Ale ostatecznie, niezależnie od intencji i tego, jak szlachetne by one były, każda wojna jest błędem. Każda powoduje wiele smutku i zniszczeń. Na pytanie Vivienne, jak tam było, Holger odpowiada: „Za długo, nie tak, jak się spodziewałem”.

Tłem twojego filmu jest wojna secesyjna – zakończona ponad 150 lat temu wojna domowa. Pamięć o tym wydarzeniu nadal jest żywa wśród Amerykanów.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Historia Wywiady

Obojętność jest złem

Wspominanie Marka Edelmana

Paula Sawicka – psycholożka, działaczka społeczna, współautorka książki „I była miłość w getcie” – zapisu jej rozmów z Markiem Edelmanem. To w domu Sawickich Edelman spędził ostatnie lata życia. 2 października mija 15. rocznica jego śmierci.

Dlaczego Marek Edelman przez lata nie mówił o miłości wprost?
– Bo miłość była dla niego sprawą intymną. Nie do publicznej rozmowy. Edelman w ogóle mało mówił o sobie. Nawet w książce „I była miłość w getcie” starał się nie eksponować siebie. Ja wiem, że kilka razy mówił o sobie, ale używając trzeciej osoby, i czytelnik niekoniecznie musi się tego domyślić. W wielu wywiadach podobnie opowiadał o różnych wydarzeniach, których był uczestnikiem. O odwadze mówił, że nie ma czegoś takiego. Robisz coś, bo tak trzeba. Bo trzeba pomóc kolegom. To impuls tobą kieruje, gdy nie ma czasu na przemyślenie. Tak opowiadał o śmierci Michała Klepfisza, przyjaciela i towarzysza walki, który własnym ciałem zasłonił karabin maszynowy, żeby ich grupa mogła się uratować. Nawet tego czynu Edelman nie nazywał bohaterstwem. Bohater czy nie, człowiek zawsze odczuwa strach.

A propos strachu, może tematu miłości po prostu się bał?
– Musi pan wiedzieć, że od wielu lat sprawa miłości w getcie chodziła mu po głowie. Wiedział z własnego doświadczenia, jak to było ważne. Przez lata nagabywał znajomych, wybitnych reżyserów, choćby Tadeusza Konwickiego, Andrzeja Wajdę, Agnieszkę Holland, żeby zrobili film o miłości w getcie. Każdy z nich w inny sposób wymawiał się, tłumacząc, że to za trudne zadanie. Ale kiedyś, w 1996 r., byliśmy w Krakowie na promocji książki Jana Tomasza Grossa „Strach” i potem rozmawialiśmy przy kolacji w licznym gronie. Wtedy Marek Edelman znów rzucił w stronę Andrzeja Wajdy: „Może byś jednak zrobił ten film o miłości w getcie?”. A reżyser nieoczekiwanie powiedział: „No, teraz, jak już zrobiłem film o Katyniu, mogę zrobić film o miłości”. I od razu dodał: „Przyślijcie mi coś na rybkę dla scenarzysty”. Ponieważ Marek Edelman nigdy nie odkładał na później żadnych powinności, ledwie wróciliśmy z Krakowa, już mnie zagonił do komputera. Powstały wtedy krótkie opowiadanka, które z tytułem „Miłość w getcie” wysłałam panu Andrzejowi. W tej formie znalazły się potem w naszej książce.

Ale Wajda nie zrobił filmu.
– Minęło trochę czasu i wreszcie nadszedł list, pięknym charakterem pisma napisany, jak to miał w zwyczaju Andrzej Wajda. Zawiadamiał, że nie znalazł scenarzysty, który podjąłby się przekształcenia naszych opowiadanek w scenariusz filmowy. Może sądził, że dostanie jakąś romantyczną historię, a nie przykłady oddania sobie ludzi, którzy w nieludzkich warunkach ratowali godność swoją i bliskich, ratowali człowieczeństwo.

Marek Edelman mówił o swoich doświadczeniach po to, żebyśmy coś zrozumieli, coś wynieśli dla siebie. To, czym dla ludzi w beznadziejnej sytuacji jest miłość – mieć kogoś, kto jest ci oddany i komu ty jesteś oddany. Dlaczego młoda dziewczyna, wychowawczyni w domu dziecka, z dobrym wyglądem, jak mówiło się wtedy o osobach o niesemickich rysach, idzie z dziećmi na śmierć, chociaż może się uratować? Dlaczego córka idzie z matką do wagonów, chociaż nie musi? Dla Marka Edelmana te gesty były ważne. Nie nazywał ich bohaterstwem. Mówił, że wynikały z miłości, przyjaźni, obowiązku, bo miłość to obowiązek.

Dyktował pani wszystko o tej miłości.

 

Rozmowa przeprowadzona przy okazji minifestiwalu Grodzisker oraz 5. Festiwalu Kultury Żydowskiej w Grodzisku Mazowieckim

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Spotkanie strachu ze strachem

Jeśli pozbędę się wiary w człowieka, to niewiele mi zostanie


Lidia Duda – scenarzystka i reżyserka filmów dokumentalnych


Bohaterowie pani filmu „Las” mówią, że Podlasie było kiedyś idealnym miejscem do życia. Cisza, spokój. Raj po prostu.
– Puszcza daje dużo piękna. Jest tam tyle dźwięków przyrody, a równocześnie można zanurzyć się w ciszy. To niesamowite przeżycie. Sama na początku byłam tym miejscem urzeczona – można się w nim zakochać, nie ulega wątpliwości. W pierwszym momencie wszystko jest rajskie. Poranne mgły, zwierzęta, ta przestrzeń. Taka niedotknięta pierwotność. Przez pierwszy tydzień wchodziłyśmy w puszczę z operatorką Zuzanną Zacharą-Hassairi pełne zachwytu. Bez świadomości jakiegokolwiek zagrożenia.

Dlaczego to takie niebezpieczne?
– Puszczy trzeba się nauczyć. Trzeba mieć wiedzę, żeby po niej się poruszać. To najstarszy pierwotny las Europy. Prawie 57 tys. ha. Tam naprawdę można się zgubić. Jeżeli ktoś myśli o puszczy w kategoriach lasu przemysłowego – parku krajobrazowego, w którym kiedyś zrobiono nasadzenia – to proszę zapomnieć. Puszcza jest okrutna, tam słabszy umiera. A my jesteśmy wobec tego kompletnie bezbronni.

Boi się pani puszczy?
– Budzi we mnie respekt. Żubry wydawały mi się z początku stworzeniami w sam raz dla fotografów przyrody. To zwierzę stoi, stoi, patrzy na nas. Właściwie jak pomnik. Co powoduje, że nabiera się ochoty, by podejść bliżej i zrobić lepszą fotkę. A potem zobaczyłam stado, które pędziło przez puszczę. Najpierw usłyszałyśmy trzask łamanych drzew. W sekundę żubry stratowały wszystko, co stało na drodze. To potężne, ciężkie i szybkie zwierzęta. Odradzam robienie sobie selfie z żubrem; on może się ruszyć.

Puszcza nie jest lasem jak wszystkie inne. Większość ludzi, gdy myśli o lesie, widzi plantację sosenek. A puszcza jest dzika, nieokiełznana. Szczególnie po zmroku.
– Po tym, czego doświadczyłyśmy – a doświadczyłyśmy naprawdę mało w porównaniu z mieszkańcami tamtych terenów – nie wejdę już do puszczy nocą. Nie ma takiej możliwości. Pamiętam, jak pierwszy raz z operatorką zostałyśmy nocą w takiej ciemnej puszczy. Tam nie ma żadnej poświaty od pobliskich zabudowań. Jest po prostu czarno. W tej ciemności odzywały się odgłosy, których nie potrafiłam zidentyfikować. Nie wiedziałam, czy to pękła gałąź, czy może jakieś zwierzę idzie za nami. Nie wiedziałam też, w którą stronę mamy iść. 

A w tym lesie są ludzie.
– Ci, którzy są znajdowani w puszczy, wszyscy mają w oczach zwierzęcy strach. To ten moment, w którym człowiek walczy o przetrwanie. Ludzie w drodze nie są na to przygotowani. Puszcza jest zdradziecka, zastawia wiele pułapek na nieświadomego człowieka. Po pierwsze, niekiedy można mieć wrażenie, że ścieżka, którą widzi się przed sobą, poprowadzi nas do jakichś domostw. A to są ścieżki wydeptane przez leśne zwierzęta, które prowadzą w głąb lasu. Nie do domów. Po drugie – powalone drzewa, mokradła. Trudno iść prosto przed siebie. Trzeba cały czas kluczyć. Ludzie, którzy chodzą po puszczy, czasem po 12 godzinach orientują się, że są w tym samym miejscu. A cały czas idą. Non stop się gubią. Nie wiedzą, gdzie są i jak się stamtąd wydostać. Pojawiają się dodatkowe problemy. Woda, jeśli tam jest, często nie nadaje się do picia. Nie ma zasięgu, jest wilgotno i strasznie zimno. Ci ludzie są zazwyczaj na skraju wykończenia.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Jedno wesele niczego nie zmieni

Potrzeba wielu lat, zanim przepracujemy tematy trudne dla Polaków Grzegorz Niziołek – wykładowca, kurator, dramaturg, krytyk. Profesor w Katedrze Teatru i Dramatu UJ oraz na Wydziale Reżyserii i Dramaturgii AST im. Stanisława Wyspiańskiego. Współzałożyciel i wieloletni redaktor naczelny „Didaskaliów”. Dramaturg m.in. „Mein Kampf” w reżyserii Jakuba Skrzywanka (Teatr Powszechny w Warszawie, 2019) oraz „Wesela” Mai Kleczewskiej. Maja Kleczewska – reżyserka teatralna, wybitna interpretatorka twórczości Czechowa, Szekspira i Jelinek. Jej spektakle były pokazywane m.in. na festiwalach

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kultura Wywiady

Filmy oparte na wątpliwościach

Istotą kina jest mylenie tropów i zacieranie śladów „Pamięć” to opowieść o zmaganiach z pamięcią i pamiętaniu. Sylvia chce zapomnieć o przeszłości, ale nie może. Saul natomiast bardzo chce pamiętać, ale – z powodu demencji, na którą choruje – nie może. – Pisałem tę historię intuicyjnie. W mojej głowie pojawiła się scena spotkania klasowego. Ludzie, którzy chodzili do jednej szkoły, klasy, widzą się po latach. Nagle do Sylvii dosiada się Saul. Ona czuje się z tym niekomfortowo, a on zaczyna ją śledzić aż do domu.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.