Kino refleksji humanistycznej

Kino refleksji humanistycznej

Jak można było się spodziewać, polska prawica nienawidzi, a świat z aprobatą kiwa głową i nagradza polskie filmy

Korespondencja z Wenecji

Na czerwonym dywanie w tym roku blado, a nawet gorzej. W Wenecji bywali zwykle wielcy artyści i wielkie nazwiska, plejada gwiazd i celebryci, tym razem sezon posuchy totalnej. Niepojawienie się aktorów na 80. edycji najstarszego festiwalu filmowego świata stało się faktem, powód jest taki, że Hollywood ogarnął permanentny strajk. Rozpoczęło go w maju ponad 11 tys. scenarzystów, a dołączyli do nich aktorzy, jest to masowo wyrażany sprzeciw wobec nieuregulowanych tantiem ze streamingu i wobec wizji z najczarniejszych dystopii, że ludzi w branży zastąpią systemy sztucznej inteligencji. Pierwszą kostkę domina trąciła Zendaya, aktorka, która w zgodzie z trwającym protestem odmówiła udzielania wywiadów w ramach promocji filmu ze swoim udziałem, sam film zaś – nową produkcję Luki Guadagnina, która miała otworzyć festiwal – z programu Wenecji wycofano. Jak wiele produkcji zniknęło z rozpiski, ile dziur było do załatania – trudno wyrokować. Na starcie festiwal stał pod znakiem zapytania.

A potem okazało się, że Wenecja podnosi się z kolan i nawet broni się programem. Weźmy powrót Luca Bessona i pośmiertny film zmarłego tuż przed festiwalem Williama Friedkina, weźmy pod uwagę fakt, że w konkursie znalazły się obrazy Michaela Manna, Davida Finchera, Yorgosa Lanthimosa, a poza konkursem Wesa Andersona czy Woody’ego Allena. Z naszego punktu widzenia stała się rzecz dziejowa, otóż po raz pierwszy w historii festiwalu wśród 23 tytułów konkursowych znalazły się dwa polskie filmy, oba zrobione przez reżyserki. Agnieszka Holland opowiedziała o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Małgorzata Szumowska (wraz z Michałem Englertem) o transpłciowej kobiecie, którą dotknęło pół wieku historii Polski. I jak można było się spodziewać, polska prawica nienawidzi, a świat z aprobatą kiwa głową i nagradza.

Niby nic nowego, niby nic zaskakującego, ale lawina oburzenia, która runęła na film Agnieszki Holland, jest bezprecedensowa. Monstrualne rozmiary nagonki każą wręcz stwierdzić, że żadnego filmu po 1989 r. nie wyklinano i nie szkalowano w podobny sposób. Zmasowany atak trwa, choć w Polsce jeszcze nikt nie miał okazji filmu zobaczyć, sprawdza się więc zasada „nie widziałem, to się wypowiem”. Na forach pisze się, że to „wyborcza agitka” i „krytyka PiS”. Zbigniew Ziobro zrównuje reżyserkę z nazistowską propagandą, rząd nazywa film antypolskim i antyludzkim, Holland odpowiada, że jest on – przeciwnie – arcypolski i arcyludzki. Dla porządku zaznaczę, że „Zielona granica” to odwrotność tego, w jaki sposób próbują ją pokazać pisowskie media. Potrzeba naprawdę dużo złej woli, by złych intencji w nim się doszukać.

Bo film nie jest polityczny, to kino szerokiej refleksji humanistycznej. Nie ma w nim doraźnej publicystyki, jest przede wszystkim człowiek. Patronuje mu zaś hasło: „Pomaganie nie jest nielegalne”, przy którym wojenki polityczne tracą na znaczeniu. Holland daje szansę wniknąć w tragedie i uchodźców, i pograniczników, i aktywistów, bo te trzy grupy są ofiarami cynicznych politycznych rozgrywek, toczących się nie tylko u nas w kraju. Jeśli uznać „Zieloną granicę” za akt oskarżenia, to jest on wymierzony nie tyle w rządy PiS, ile w kierunku Unii Europejskiej, która nie zdała egzaminu z człowieczeństwa. W podtekście, a nawet wprost, zostaje powiedziane: kryzys na naszej granicy to symptom większego problemu, który nie chce się skończyć i zatacza coraz szersze kręgi. To pokłosie kryzysu na Morzu Śródziemnym, który próbowano przeczekać, a w którym śmierć poniosło ponad 20 tys. ludzi. Dlatego ten film tak podziałał na krytyków w Wenecji – pokazuje wszak dramat, który całą Europę uwiera. Nie bez powodu na festiwalu krążyła opinia, że od „Człowieka z żelaza” nie było w Polsce filmu tak boleśnie aktualnego, czułego jak sejsmograf na panujące nastroje, konflikty i nadchodzące tąpnięcia.

Jeśli idzie o Małgorzatę Szumowską, tu sytuacja jest podobna. Nad „Kobietą z…” również unosi się duch twórczości Andrzeja Wajdy. Już sam tytuł narzuca skojarzenia, ba, nawet czcionka, którą jest on zapisany w czołówce, to czcionka inspirowana tradycją zespołów filmowych, które przecież same w sobie są mitem polskiej kultury filmowej. Szumowska nie byłaby sobą, gdyby nie podjęła też dialogu z Krzysztofem Kieślowskim, w tle od czasu do czasu majaczy symbolika nachalnie widoczna, jakaś dziwna postać dźwigająca krzyż, aż w końcu odwołanie bezpośrednie – do „Podwójnego życia Weroniki”. Aniela, bohaterka filmu, takie zresztą życie prowadzić musi. Na świat przyszła jako Andrzej, w ciele mężczyzny zawsze jednak czuła się kobietą.

Szumowska do spółki z Michałem Englertem opowiada o transpłciowym doświadczeniu, rozciągniętym na niemal pół wieku. Wszystko zmienia się z chwili na chwilę, tu pierwszomajowy pochód, tam pielgrzymka papieża, zaraz solidarnościowa feta, upadek komuny, potem nowa Polska, nowe marsze i pochody – te narodowe, gdzie wykrzykuje się hasła w stylu „Uderz, uderz liberała, imigranta i pedała”.

Jak być sobą w tym nieustającym kołowrocie traum, kompleksów, resentymentów i wykluczenia zwanym Polską? Łatwej odpowiedzi dla Anieli nie ma. W polskim dyskursie publicznym historia osób transpłciowych jest nadal niewidoczna, wychodzenie poza kategorie binarne to wciąż lekcja do odrobienia. Legalne procedury zmiany imienia, danych w akcie urodzenia czy tranzycja przez lata były udręką. „Kobieta z…” nie jest jednak dziełem wyłącznie do negatywnego namysłu. Choć Aniela zostaje tu udręczona, choć nieraz pod ciężarem krzyża upada – co Szumowska z Englertem miejscami w sposób wręcz czytankowy starają się podkreślać – jest to kino szlachetne, z pożytkiem dla wszystkich i pełne szacunku. Wszak to chyba pierwsza polska produkcja o doświadczeniu bycia trans. Naprawdę warto ją docenić.

Na marginesie dodajmy, że obecność polskich twórców nie kończy się na Holland i Szumowskiej, chociaż tak może byłoby lepiej. Nie ma żadnej przesady w miażdżącej krytyce, z jaką spotkał się nowy film Romana Polańskiego. Miała być satyra na elity, zrobiona na modłę nagrodzonego w ubiegłym roku w Cannes filmu „W trójkącie”, a wyszła z tego, prawdę powiedziawszy, przaśna noc kabaretowa. Ruben Östlund wsadził swoich bohaterów na wycieczkowy jacht, Polański zamknął ich w szwajcarskim pałacu, w noc sylwestrową rozpoczynającą nowe milenium, kiedy nad ludzkością wisiało widmo rychłego końca świata, a przynajmniej perspektywa nadejścia czegoś nowego, niesamowitego. Problem w tym, że samego reżysera do żadnej konkluzji to nie doprowadza. Film sprowadza się do kilku skeczy granych w kółko, szczytem żartu zdaje się tu sama puenta, niebywale prymitywna. Cóż, beznadzieja i mizeria.

Fot. Rex Features/East News

 

Wydanie: 2023, 38/2023

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy