Film Michaiła Kałatozowa przez 30 lat leżał zapomniany na półce, dopóki nie odkryli go Coppola i Scorsese Jestem Kuba – tymi słowami recytowanymi w natchnieniu kobiecym głosem z offu rozpoczyna się monumentalne dzieło filmowców radzieckich i kubańskich, sławiące kubańską rewolucję, którego realizacja zajęła dwa lata, pochłonęła ogromne koszty, zakończyła się wielką klapą i nijak nie przełożyła się na sukces kinowy. Film „Ja, Kuba” w dwóch kopiach szybko wylądował w archiwach Moskwy i Hawany. Z samego dna szafy wyciągnęli go w latach 90. Amerykanie, przy okazji retrospektywy twórczości reżysera Michaiła Kałatozowa na jednym z festiwali, a do spopularyzowania przyczynił się Brazylijczyk Vicente Ferraz, autor dokumentu „Ja, Kuba – syberyjski mamut”, pokazywanego kilka lat temu na Warszawskim Festiwalu Filmowym (fabuła nie była u nas nigdy wyświetlana). To dzięki Ferrazowi wielu ludzi miało okazję po raz pierwszy zobaczyć słynne długie ujęcia, w których kamera wydaje się bytem niezależnym. Poetycka propaganda Historia wielkiej filmowej utopii rozpoczęła się w 1961 r. Do Hawany przyjechała wówczas grupa filmowców radzieckich z ambitnym planem realizacji pierwszej koprodukcji radziecko-kubańskiej. Pewne zaplecze filmowe już istniało – dwa lata wcześniej powstał na wyspie Instytut Sztuki i Przemysłu Filmowego, a kraj utrzymywał ożywione relacje z intelektualistami i artystami europejskimi. Teraz zadania podjął się reżyser Michaił Kałatozow, opromieniony blaskiem Złotego Lwa festiwalu w Wenecji za „Lecą żurawie”, nakręciwszy wcześniej m.in. „Sól Swanecji”, „Gwóźdź w bucie” czy „Dygnitarza na tratwie”. Kałatozowowi towarzyszyli jego operator Siergiej Urusiewski oraz Belka, żona Urusiewskiego i asystentka reżysera. Pracujący z nimi Kubańczycy wspominają, że przyjechali pełni naiwności i romantyzmu, chcieli dokonać czegoś wielkiego, choć nie mieli jeszcze ani pomysłu, ani scenariusza – wszystko miało powstać na miejscu. Ekipa jeździła więc po wyspie, poznając „karaibską duszę” (jak wspominają Kubańczycy, reżyser nawet nie wysiadał z samochodu), a zadanie ujęcia jej w karby scenariusza przypadło poecie Jewgienijowi Jewtuszence. W październiku 1962, rok po rozpoczęciu przygotowań do kręcenia, Amerykanie zerwali stosunki dyplomatyczne z Kubą, która została objęta blokadą morską i embargiem handlowym, rozpoczął się kryzys kubański, a świat stanął na krawędzi wojny atomowej. Wtedy misja Kałatozowa skrystalizowała się – powstanie wielki manifest przeciw imperializmowi, pokazujący światu rewolucję. Do zdjęć przystąpiono w 1963 r. i ciągnęły się niemiłosiernie długo. Wreszcie film ukończono – składał się z czterech nowel. Bohaterką pierwszej jest młoda dziewczyna ze slamsów, z której śniadego ciała korzystają zainstalowani w luksusowym hotelu Amerykanie. W drugiej rolnik uprawiający z oddaniem i umiłowaniem trzcinę cukrową podpala pole na wieść, że ziemia została sprzedana amerykańskiemu potentatowi. W trzeciej opowieści studenci wzniecają protest przeciwko obecności Amerykanów na Kubie. Ponaddwugodzinny film zamyka historia młodego chłopa dołączającego do oddziałów Fidela Castro, który walczy z proamerykańskimi rządami Batisty. W każdej części głos zabiera kobieta-Kuba, deklamując z offu teksty o łzach bólu i ciężkim losie pod jarzmem. Nie brzmi to porywająco, propaganda dudni tak, że nie trzeba przystawiać ucha do ziemi. Ale życie jest pełne paradoksów – o ironio od wieloletniej ekranowej banicji uchronili dzieło Kałatozowa właśnie przedstawiciele tak pogardzanego niegdyś kraju – giganci kina amerykańskiego, Francis Ford Coppola i Martin Scorsese, którzy wprowadzili je do szerokiej dystrybucji. Co tak bardzo ich zachwyciło? Przede wszystkim ujęcia dziś zaliczone do arcydzieł sztuki filmowej. Ja, nie-Kuba Zdjęcia miały być wizualną syntezą wyspy. Żeby osiągnąć pożądany efekt, używano negatywu do filmowania w podczerwieni, wówczas zarezerwowanego jedynie dla Armii Czerwonej. Dzięki temu np. trzcina jest niemal biała, a rozświetlone niebo – ciemne. Vicente Ferraz stwierdza, że oprócz taśmy Urusiewski przywiózł z ZSRR technikę nieznaną w kinematografii Zachodu. Znakiem szczególnym „Ja, Kuba” oprócz owego kontrastu jest montaż wewnątrzkadrowy, w którym długie sceny filmowane są jednym ujęciem: np. akcja rozpoczyna się na dachu hotelu, kamera obserwuje wybory miss, następnie zjeżdża windą do baru, idzie za kelnerką, potem razem z inną kobietą zanurza się w basenie. Taki zamysł wymaga starannej inscenizacji, a niekiedy wręcz ekwilibrystycznych umiejętności operatora. Ale opisywanie
Tagi:
Agata Gogołkiewicz









