Jak Europa żegna się z „czarnym złotem”

Jak Europa żegna się z „czarnym złotem”

Wiele wskazuje na to, że 11 lat po zamknięciu ostatniej węglowej elektrowni w Unii Europejskiej Polska wciąż będzie zatruwać Europę

Czy tego chcemy, czy nie, musimy zacząć przyzwyczajać się do myśli o żegnaniu się z węglem. Surowcem, który tak chętnie wykorzystywany jest (był?) w energetyce i ciepłownictwie. Żegnanie się z węglem szczególnie trudno przebiega w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Boleśnie odczuwamy to nad Wisłą. Także dlatego, że odchodząca władza zrobiła niewiele, by transformacja energetyczna przebiegła u nas tak jak w wielu krajach Europy.

Energetyka węglowa w Polsce przechodzi powoli do historii. Świadczą o tym twarde dane. Wydobycie węgla kamiennego w polskich kopalniach w pierwszym półroczu tego roku wyniosło niecałe 24 mln ton. To 20% mniej niż w analogicznym okresie 2022 r.

Czy Górny Śląsk i inne nasze węglowe regiony pogodziły się z tym, że wkrótce kopalnie będą jedynie atrakcją turystyczną? Na tle protestujących od tygodni górników w Bułgarii, kraju, który szczyci się elektrownią atomową i energią solarną, wydaje się, że tak.

Atom zamiast węgla – polski bieg z przeszkodami

Skąd Europa bierze energię? W 2022 r. ponad 40% energii wyprodukowanej w Unii pochodziło ze źródeł odnawialnych, a mniej więcej jedna trzecia – z elektrowni jądrowych. My długo jeszcze nie dogonimy tych wielkości. Od jakiegoś czasu media bombardują nas informacjami, że energetyka jądrowa to przestarzała i niebezpieczna technologia, a Zachód odchodzi od atomu. Czy aby na pewno? W obliczu wojny na Ukrainie wiele państw, które na papierze ogłaszają wygaszanie atomu, dziś powstrzymuje się od zamykania elektrowni jądrowych, a aż 11 krajów UE planuje budowę elektrowni jądrowych. To zarówno kraje „starej” Unii, jak i naszej części kontynentu: m.in. Czechy, Słowacja, Rumunia.

Europejskim atomowym liderem jest Francja. Ma ona najwięcej eksploatowanych reaktorów – 56. Na drugim miejscu znajduje się pogrążona w wojnie Ukraina z 15 reaktorami. Do grupy państw posiadających u siebie atomówki od lat chce dołączyć Polska. Stać się tak musi z co najmniej dwóch przyczyn: przestarzałe elektrownie węglowe wymagają wymiany, a odnawialne źródła energii w polskich warunkach nie zapewnią wystarczających dostaw energii. A zapotrzebowanie na nią będzie rosnąć.

Jeszcze do niedawna wydawało się, że pierwsza polska elektrownia jądrowa powstanie nad Bałtykiem, w rejonie Lubiatowa-Kopalina. Ale na spotkaniu na wrocławskim osiedlu Jagodno Donald Tusk dał do zrozumienia, że nie dziwi się protestom mieszkańców i turystów, którzy nie chcą oszpecać krajobrazu tej części kraju. Jak widać, problem z lokalizacją pierwszej polskiej elektrowni jądrowej może spędzać rządzącym sen z powiek. Argumenty, że elektrownia musi powstać blisko morza (systemy chłodzenia), ok. 300 m od plaży, za pasem drzew, do żyjących z turystyki zupełnie nie przemawiają.

Jak podały Polskie Elektrownie Jądrowe (PEJ), pod koniec października wojewoda pomorski wydał decyzję o ustaleniu lokalizacji „Lubiatowo-Kopalino” jako miejsca pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej. Ale należy pamiętać, że zezwolenie na budowę elektrowni musi wydać prezes Państwowej Agencji Atomistyki, a w kolejnym etapie wojewoda pomorski. Ma to pozwolić na rozpoczęcie prac budowlanych w maju 2026 r. Zgodnie z harmonogramem PEJ pierwszy blok elektrowni jądrowej miałby ruszyć w roku 2033.

Elektrownia na Pomorzu ma być jedną z najnowocześniejszych i najbezpieczniejszych w Europie. Ma powstać z wykorzystaniem amerykańskiej technologii AP1000 i posiadać trzy reaktory amerykańskiej firmy Westinghouse o łącznej mocy 3750 MWe. Jak widać, na inwestycję, która powinna skutecznie zahamować rosnące ceny energii elektrycznej, poczekamy co najmniej 10 lat.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 47/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2023, 47/2023

Kategorie: Ekologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy