Krzysztof Majchrzak Filmy ostatniego festiwalu w Gdyni upewniły mnie, że nadchodzi czas, kiedy ludzie coraz częściej będą się wstydzić pokazywać fajans – Początkowo nie chciał pan się ze mną spotkać, mówiąc, że jedyna rzecz, która teraz pana zaprząta, to rozpaczliwa walka ze sobą o to, aby nie stać się seryjnym mordercą. Powiało grozą. – Spokojnie. To rozwiązanie dość jednokierunkowe. Próbuję poszukać innego. – Co wzbudziło takie emocje? – Kiedy tak obserwuje się tzw. to wszystko: całe to agresywne, chamskie lansiarstwo, głupie reklamy, kretyńsko gęgających pogodynów i pogodynki, pełne frazesów gęby aktorów, którzy nigdy na ekranie nie udowodnili tego, o czym z tupetem trąbią w wywiadach z tabloidów – ma się ochotę zostać seryjnym mordercą, a potem, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, odpocząć w więzieniu. Na dokładkę ten nieszczęsny nestor scen dramatycznych, którego walizka z pieniędzmi ciągnie prosto do banku – z hukiem wycofuje się z branży przy akompaniamencie szlachetnej paplaniny o opłakanym stanie kultury! – Nie podoba się panu, że Marek Kondrat – bo o niego, jak sądzę, panu chodzi – zarabia pieniądze w reklamie? – Nie obchodzi mnie, jak on zarabia. Może sobie do upojenia pstrykać pretensjonalne foty z kielichem wina, pozując na filozofa. Irytujące jest to, że ostatni dobry film zrobił kilkadziesiąt lat temu, a zachowuje się jak wieszcz narodowy: „Odchodzę, bo nie mogę na to patrzeć”. I co ta biedna polska kultura teraz pocznie bez „Prawa ojca 2” czy „Złota dezerterów 3”?! Usiąść i płakać. – Kondrat grał też w „Dniu świra”, choć wiem, że nie lubi pan tego filmu. – Powszechnie też wiadomo, że nie przepadam za samym Markiem Koterskim, którego filmy wydają mi się grubo ciosanymi knotami z pseudogłęboką tezą w tle. Pozbawione niuansowania i sublimacji. To nie są moje ulubione środki reżyserskie. – A Andrzeja Wajdę pan lubi? – Szczerze mówiąc, zawsze przeszkadzało mi jego górnolotne demiurgowanie. Jego babranie się w polityce, tak wychwalane, które wywindowało go na ojca kultury filmowej, jakoś mnie nie pociąga. Natomiast „Katyń” mile mnie rozczarował. To zrobiony z szerokim gestem, ale skromny, poruszający film. Uwielbiam też jego adaptacje Iwaszkiewicza, „Brzezinę” i „Panny z Wilka”. Te filmy zostawiły we mnie potężny i stymulujący ślad. Kicz, czyli… – Wróćmy jeszcze do tej walizki. Kondrat zawsze mówi o aktorstwie w kategoriach rzemiosła, próbuje je odczarować, pozbawić posłanniczych cech. Może w tym sensie ma prawo mówić to, co mówi o polskim kinie? – Co to znaczy: pozbawić posłanniczych cech? To tak, jakby pozbawić posłanniczych cech samą substancję kultury. Prawo ma, jak każdy, mówić, co mu się podoba. Tylko to wydaje się trochę podejrzane, jeśli się weźmie pod uwagę pewne jego dość dyskusyjne propozycje filmowe. Poza tym, mówiąc otwartym tekstem, dysponuje techniką pokazywania, a nie bycia. Jest jak aktor z okresu międzywojnia: Bodo, Żabczyński, Dymsza. Wie pan, te wszystkie wesołe, sprawne operusy. W ogóle dzisiejsza kultura przypomina mi chłam międzywojnia. – Czyli kicz… – Kicz. Współczesna kultura jest jego nowym wcieleniem, bo jest najtandetniejsza od dziesięcioleci. Jeszcze niedawno mieliśmy albo filmy typu „Kapitan Sowa na tropie”, albo takie, które walczyły z Ruskimi. A dziś mamy nowy rodzaj choroby – wszechogarniającą korporacyjną szmirę. Jednak nie może na tę rzeczywistość szczekać facet, który ewidentnie przykłada rękę do nieszczęścia. – To kto może szczekać? – Ten, kto robi cokolwiek, żeby to naprawić. Kto się zarzyna, próbuje. Jeżeli ktoś niczego nie próbuje, nie ma prawa szczekać. Podobnie jak wyborca, który nie głosuje, nie ma prawa szczekać na politykę. Zresztą to czarnowidztwo nie jest uprawnione. Filmy ostatniego festiwalu w Gdyni upewniły mnie, że nadchodzi czas, kiedy ludzie coraz częściej będą się wstydzić pokazywać fajans. – No dobrze, ale jak to się ma do tego kiczu, o którym pan mówi? – On jest wszechobecny, oddychamy nim, a ja mówię o pewnym wycinku. O kinie, które zaczyna ruszać w dobrym kierunku. Napawa to nadzieją, że może i u nas zaczną powstawać filmy „wysokie” i zarazem kierowane do szerszej widowni, takie jak „Pulp Fiction” czy „Fargo”. Bo nie istnieje dylemat: kultura wysoka albo niska. Że z jednej strony mamy obrazy dla malarzy,
