Janik i sekretarze

Janik i sekretarze

Ferment w SLD – działacze wiedzą, że trzeba coś zmienić, ale jeszcze nie wiedzą co Z Krzysztofem Janikiem, przewodniczącym SLD, rozmawiamy w jego gabinecie, na Rozbrat. Vis-a-vis, po drugiej stronie sekretariatu, urzęduje sekretarz generalny Sojuszu, Marek Dyduch. Akurat go nie ma, w pokoju trwa spotkanie historyków ruchu robotniczego. „Teraz, gdy zaczęły się zjazdy, Marek jeździ do siebie na Dolny Śląsk”, tłumaczy Janik. On sam jest po jednej turze zjazdów i przed następnymi. Tak będzie do 19 grudnia, do Kongresu SLD. Wycinanki Dyduch słusznie robi, że objeżdża swój region, bo atmosfera w SLD nie sprzyja liderom. Z różnych stron kraju dochodzą głosy o ich porażkach. Na Śląsku poległ Czesław Śleziak, były minister środowiska, na Mazowszu – Ryszard Kalisz i Michał Tober, Katarzyna Piekarska przeczołgała się znikomą liczbą głosów. Wybory do rady powiatowej przegrała Anita Błochowiak. W swoim kole poległ wicemarszałek Senatu, Ryszard Jarzembowski. Znane nazwisko, dziś w Sojuszu, często bardziej przeszkadza, niż pomaga. SLD-owskie doły są dziś dla SLD-owskiej góry absolutnie niepobłażliwe. „Panuje nastrój gigantycznego rozczarowania, poczucia, że wystrychnięto nas na dudka”, mówi nam działacz z Warszawy. I opowiada o swoim kole, niedużym, któremu daleko do sławy Rampy (skupiającej byłych działaczy ZSP) czy Smolnej (dawni działacze ZSMP): „Nikt z tych ludzi, którzy należą do koła nic po zwycięstwie lewicy w 2001 r. nie dostał. Żadnych stanowisk. Nic. Za to przez całe miesiące każdy z nas był przez górę upokarzany. W dwójnasób. Po pierwsze, to, co mówiliśmy, było ignorowane. Nie było żadnych rozliczeń ekipy Buzka, nic nie wyczyszczono, nie pokazano lewicowości. Zamiast tego mieliśmy ciągłe podlizywanie się prawicy. A potem nastąpiły błędy i afery. Za które musimy świecić oczami. Jak nie być wściekłym? Nasi liderzy postąpili dokładnie inaczej, niż chciały doły. Na dodatek doły muszą teraz płacić za nich rachunki. Więc w SLD musi być jakaś zmiana. Musi przyjść nowa ekipa”. Takie opinie nie są odosobnione. W Sojuszu zawsze był silny nurt działaczy wywodzących się z aparatu PZPR. Ci ludzie, w dużej części emeryci, nigdzie się nie załapali, ale dla nich zebrania partyjnego koła, gdzie można porozmawiać, spotkać znajomych, są obowiązkowe. Nasz rozmówca pytany o frekwencję na partyjnych spotkaniach odpowiada, że od lat jest mniej więcej taka sama: „W kołach Rampa czy Smolna mieli kłopot z kworum, u nas nic takiego nie było. Ludzie przychodzą, jak przychodzili”. Jest im o tyle łatwiej, że w ostatnim czasie w SLD zmienił się układ sił. Najpierw weryfikacja wyrzuciła poza Sojusz kontestatorów, potem odeszły grupy młodzieży, potem jakaś część ludzi przeszła do „borówek”. Siłą rzeczy wzmocnił się stary aparat, który nie ma dokąd iść i zresztą nie chce. Który najlepiej czuje się we własnym, wąskim gronie i który największą pretensję ma do liderów Sojuszu. Jego opinię wyraża Henryk Bosak, emerytowany pułkownik polskiego wywiadu, honorowy przewodniczący SLD w warszawskiej dzielnicy Śródmieście: „Widzę w partii dużo zapału – mówi. – Chodzi o nowy program. O to, żeby kandydaci na posłów byli wybierani przez członków partii, nie przez kierownictwo. Żeby doły coś miały za swoją pracę. Jest szansa na odrodzenie SLD. Ale na pewno nie z Janikiem. Z nim Sojusz się nie utrzyma. Szmajdziński? On odpowiada za awanturę w Iraku. Miller? Musi odejść. W partii dominują żądania rozliczeniowe. Trzeba rozliczyć członków kierownictwa. Muszą przyjść nowi liderzy. Oni są i dadzą radę poprowadzić partię. To Jacek Zdrojewski, to Krzysztof Martens, to ludzie, którzy pojawią się w województwach”. Na ile te wypowiedzi są reprezentatywne dla całego SLD? „Jakby były, oznaczałoby to koniec partii, a początek sekty – prorokuje inny działacz Sojuszu. – Zdrojewski, Martens… I na Mazowszu, i na Podkarpaciu SLD ponosi największe porażki. Warszawa to zupełna klęska. Właśnie dlatego, że działacze Sojuszu mają tam tak otwarte głowy”. Trudno temu myśleniu zaprzeczyć – demokracja polega na pozyskiwaniu ludzi, a opinie „starego aparatu” ludzi odpychają, spychają partię na margines. Tylko że faktem jest, iż na resentymentach aparatu, typu „Belka nie zatrudnia naszych” czy „Zaatakujmy Kościół, a wtedy coś ugramy”, usiłują zdobywać punkty także poważni politycy SLD, choćby Józef Oleksy. Dwa nurty Inaczej na sprawy SLD

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2004, 46/2004

Kategorie: Kraj