Innym kierowcom przypominam znienawidzonego kolegę z liceum, który jako jedyny nie chodził na wagary i jako jedyny pamiętał, że dzisiaj jest klasówka Warszawa 18.09.2000 r., poniedziałek Na rondzie będę skręcać w lewo. Trudno, trzymam się lewego pasa, bo potem moim maluchem już się tam nie wcisnę. Kierowca granatowego, nieprzyzwoicie opływowego samochodu podjeżdża z tyłu z precyzją paru centymetrów. Mój biedny samochodziku, zaraz oberwiesz. Ale nie, kierowca (na pewno ma sygnet i za krótkie skarpetki) wyprzedza mnie z prawej strony, potem trąbi, tudzież wrzeszczy niemo za szybą. Koszmar codzienny. Przerażona siadam na łóżku. Nie, to tylko sen. I zawsze pozostanie snem. Przecież od dzisiaj w Warszawie obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 km/godz. Wreszcie przestanę być zawalidrogą. Jestem kobietą praworządną, do której wszyscy muszą się dostosować. A policja ogłosiła, że za każde 10 km ponad wyznaczony limit grozi 100 zł mandatu. – Powariowali – mówi parkingowy – nie po to se ludzie kupowali maszyny, żeby tera wolniej od tramwaju jeździć. Do redakcji dojeżdżam mostem Poniatowskiego. Tam jest ograniczenie do 50 km/godz. Obowiązuje od dawna i od dawna jest łamane. No, ale teraz… Jadę dokładnie 53 km/godz. Czuję, jakbym prowadziła karawanę. Za mną, nie wyprzedzając, toczą się inne samochody. Zbliżamy się do marmurowego filaru, za którym zawsze chowa się policja. Na pewno czyhają. Ale nie, jest pusto. Jadę 60 km/godz. Nie, trzeba zwolnić. I nagle pisk, gwizd, samochody wyprzedzają mnie jak lawina. Kątem oka widzę pukanie się w czoło i inne, mniej przyzwoite gesty. A potem wszyscy gaz do dechy. Myśleli, że zobaczyłam patrol, a jak go nie ma, to trzeba jechać jak co dzień. Na Wisłostradzie już nie pcham się na lewy pas, jadę środkowym. Z prawej i z lewej wszyscy mnie wyprzedzają. Jadący za mną kierowca w polonezie prawie kładzie się na kierownicy. Potem unosi ręce do nieba. 19.09.2000 r., wtorek Ranek. W telewizji występuje minister transportu i mówi, że na spotkanie z dziennikarzami jechał pięćdziesiątką, jak wszyscy. Nabieram wiary w ludzi, ale do redakcji udaję się autobusem linii przyspieszonej. Dojeżdżamy do Nowego Światu. Trochę luźniej, kierowca wciska gaz, ale przed nami w seicento jedzie rodzina. Zgodnie z przepisami. Nie zdążymy przejechać na zielonym świetle. – Ty kretynie – kierowca wychyla się z kabiny. – Kto ci dał prawo jazdy? W autobusie odzywają się głosy aprobaty dla kierowcy autobusu. Całą scenę obserwuje policjant. Lizakiem grozi kierowcy seicento, wykonuje ruchy, jakby tym lizakiem chciał go popchnąć do przodu. Wysiadam z autobusu. Rozmowa młodych mężczyzn: – Jadę dzisiaj Trasą Łazienkowską, szósta rano była, no to się rozglądam. Patrzę, a tu wszyscy jacyś tacy przyczajeni, nerwowo patrzą na boki, czy nie stoją z policji. Ale nie. No to jak pierwszy śmignął, wszyscy za nim. I nic. Spokój, a tyle szumu robili. – Ja się nie rozglądam, będę się martwił, jak mnie złapią. A w ogóle za tydzień nikt nie będzie pamiętał o tej bzdurze. Lepiej by dziury połatali – odpowiada krótko ostrzyżony kolega. – Pewnie liczą, że więcej wezmą w łapę. To niech ograniczą do 20 kilometrów. Wszyscy im zapłacą. 20.09.2000 r., środa Cała Praga-Południe stoi w korku. Z trudem wydostaję się z osiedla. – To przez te ograniczenia – ocenia sąsiad. – Nagadali ludziom o wypadkach, że się wszyscy pozabijamy, jeżdżąc sześćdziesiątką, no to teraz będziemy stać. Okazuje się, że sąsiad jeździł zgodnie z nowym przepisem. – Ale w warsztacie mi powiedzieli, że samochodu szkoda, że go zarżnę, jak się będę wlókł. No to jeżdżę jak człowiek, a staruszki niech się trzymają z daleka. Ha! Ha! Cały dzień nie udaje mi się przekroczyć 30 km/h. Wszędzie korki. Powraca poczucie bezpieczeństwa. Sąsiad mówi, że kiedy jedzie pięćdziesiątką, jego samochód za dużo pali. Odpada taka zabawa. Niech policja sobie sama tak jeździ. Poza tym dzisiaj widział dwa radiowozy, nie na sygnale, a stówa na liczniku była pewna. Wieczorem dzwonię do zaprzyjaźnionego psychologa. Opowiadam o agresji, z jaką się spotykam, gdy jadę przepisowo. On tłumaczy, że Polak ma we krwi chęć oszukania władzy. A chęć ta jest jeszcze większa, gdy Polak uważa, że władza zwala na niego swoje przewinienia. Bo przecież mostów w Warszawie za mało, drogi nie remontowane. To ludzi
Tagi:
Kinga Kołodziej









