Języczek Dalajlamy, czyli ostateczny krach autorytetów

Języczek Dalajlamy, czyli ostateczny krach autorytetów

Cały świat obejrzał, jeśli oczywiście należy do świata, który może oglądać, a zatem ogląda, scenkę z Dalajlamą, jednym z przywódców duchowych buddyzmu tybetańskiego, równocześnie świeckim przywódcą Tybetu, na wygnaniu w Indiach. Dalajlama podczas przyjęcia charytatywnego pocałował w usta kilkuletniego chłopca, który podszedł do niego z prośbą o przytulenie, następnie wyciągnął język i poprosił chłopca, żeby go possał. Nagranie sprzed kilku tygodni udostępniła indyjska prawniczka i aktywistka na rzecz praw człowieka Deepika Pushkar Nath. Wybuchło światowe oburzenie, oskarżano Dalajlamę o przemoc o charakterze seksualnym. Obrońcy „Jego Świątobliwości” tłumaczyli, że pokazywanie języka to tybetańska tradycja przyjacielskiego powitania i pozdrowienia, nie wspominali nic o tradycji ssania języka starca przez dziecko. Sam Dalajlama przeprosił i zapewnił, że żałuje. W oficjalnym oświadczeniu incydent nazwano „droczeniem się”.

Tak naprawdę to wydarzenie służy mi wyłącznie jako pretekst do kilku słów o fundamentalnej niepotrzebie autorytetów. Wynoszenie pojedynczych, i tak wyniesionych bardzo wysoko ponad innych, postaci, najczęściej związanych z tzw. duchowością, czyli taką czy inną potężną religią lub polityką – nie służy niczemu istotnemu. Fałszuje realny wymiar człowieczy „odrealnionego autorytetu, a na dodatek nazbyt często okazuje się, że „autorytetowanie” jest zasłoną spuszczoną na zachowania, poglądy i działania niegodne tolerowania, czasami przestępcze, niejednokrotnie obrzydliwe i potworne, sankcjonujące krzywdę innych, słabszych, w tym dzieci. Historia obnażenia takich działań Karola Wojtyły jako papieża, a wcześniej biskupa krakowskiego (tuszowanie, zamiatanie pod dywan, w najlepszym razie milczenie w wielokrotnie potwierdzonych przypadkach przestępstw o charakterze seksualnym, których sprawcami byli duchowni katoliccy, a ofiarami dzieci), oraz wyskok Dalajlamy są doskonałą ilustracją końca ważności „autorytetów”, która przynajmniej w europejskiej odsłonie historii, jako podpora chrześcijańskiej wizji świata, towarzyszyła nam od stuleci.

W średniowieczu rola autorytetów była przeogromna, istniało w najlepsze przekonanie, że obowiązuje wartość prawdziwościowa w argumentach tylko dlatego, że pochodzą od autorytetu: Arystotelesa (przez wieki nazywanego Filozofem, i wiadomo było, że tym mianem określa się jego jednego) czy św. Tomasza (analogicznie nazywanego Teologiem). W debacie wystarczyło powiedzieć, że „wszak Arystoteles rzekł”, „a Tomasz napisał” – i było po sprawie, przesądzony spór. Autorytet dawał wsparcie, obrazował sens świata i jego poszczególnych objaśnień, teodycei czy innego sensu historii. Także racjonaliści mieli swoje autorytety. Kartezjusz, Spinoza, Kant, Marks. I cicho sza! Autorytet w jakiejś dziedzinie wymuszał dopowiedzenie, dorobienie takiej postaci również koniecznej i oczekiwanej doskonałości i nieskazitelności charakteru, czynów, poglądów. To metoda postrzegania Wielkich (zasadniczo samych mężczyzn) na modłę pomnikową, wykutych, wyciosanych, potężnych, niezmąconych wątpliwościami, rozterkami czy jakimiś uczuciami. No i niemal bez wyjątku byli to zwycięzcy, bo autorytet nie znosił porażki, może dlatego dzisiaj upadają tak widowiskowo. Albo w kompletnej, też przeogromnej, ciszy.

Korozja tradycyjnych autorytetów, rozciągająca się także we współczesności na całe grupy zawodowe: nauczycieli, lekarzy, profesorów, artystów, nie znosi próżni. W miejsce dawnych weszli ludzie show-biznesu: muzycy, sportowcy – jakby umiejętność wykonywania szybkich, dobrze skoordynowanych ruchów nogą (piłka nożna) przekładała się na jakiekolwiek moce wyjaśniania i tłumaczenia świata. Złe autorytety zostały więc zgodnie z kopernikańską definicją pieniądza wyparte przez ich jeszcze gorsze i tandetne podróbki.

Karl Jaspers, jeden z najciekawszych filozofów XX w., naszkicował nawet kiedyś portret czterech autorytetów wszech czasów, byli to Sokrates, Budda, Konfucjusz i Jezus. Każdy z nich stał się wzorcem lub punktem odniesienia dla milionów ludzi. Byli całkiem odmienni. Tak naprawdę bardzo niewiele o nich wiemy. Czy nasze życia są podobne do ich bytowania? Czy oni sami są dla nas pytaniami, na które chcielibyśmy znać odpowiedź? Są słupami granicznymi ludzkiej tradycji również dlatego, że nie sposób poznać ich konkretnego życia, jeśli w ogóle coś pewnego ostało się na ich temat. Im mniej o nich wiemy, tym więksi się wydają. Poza tym żaden nie mógł być wystawiony 24 godziny na dobę na dokumentowanie każdego gestu, słowa, pocałunku albo powstrzymania się od niego.

Wygląda na to, że dzisiejszy odwrót od autorytetów albo wręcz ich upadek i unicestwienie jest procesem racjonalnym, zbyt wielkimi oczekiwaniami ich obciążyliśmy, żeby mogli im sprostać. Niech śpią w swoich czasach. W chasydzkiej tradycji istniał przekaz o 36 sprawiedliwych w każdym pokoleniu (globalnie), których życie i działania podtrzymują świat w istnieniu i poza bożym gniewem. No tak, ale nikt nigdy nie wiedział, kto był sprawiedliwym, nawet jeśli żyli pod jednym dachem. I to ma sens.

 

Wydanie: 16/2023, 2023

Kategorie: Felietony, Roman Kurkiewicz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy