Na wysokości 5364 m n.p.m., jest internet – to trzeba docenić Odkąd trwają rotacje i tyle osób wyszło w górę, internet przyspieszył. Bo ogólnie działa źle. Wiele osób narzeka, ja też, bo mam zobowiązania. Na początku nie ma internetu w ogóle, później działa słabo lub pojawia się i znika. To bardzo frustruje. Gdy już jest lepiej, narzekamy na ceny. Ceny internetu są kosmiczne: 1 GB – 50 dol., 2 GB – 75 dol., 5 GB – 45 dol., 10 GB – 200 dol. Everest Link, firma, która od kilku lat udostępnia w bazie internet, jest monopolistą i w związku z tym ustala ceny według własnego widzimisię. Jednak pod najwyższą górą świata, na wysokości 5364 m n.p.m., jest internet – to trzeba docenić. Ja doceniam również to, że namiot internetowy jest zaraz koło obozu Imagine. To najwyżej położona kafejka internetowa świata. Mieści się po drugiej stronie wzniesienia, które oddziela nasz obóz od głównej drogi, zaraz przy szpitalu polowym, na prawo od niego. Na szczycie wzniesienia, które nazywam górką internetową, stoi główna antena w EBC. Rozpościera się stąd świetny widok na całą bazę. To właśnie stąd robię nocne zdjęcia. W ciepłe dni, gdy przyjemnie świeci słońce, ludzie rozsiadają się wokół niebieskiego namiotu na wielkich kamieniach i szukają lepszego zasięgu. Im dalej od niego, tym trudniej jest połączyć się z domem. Kiedy jest zimno, ci, którzy dobrze się znają z chłopakami od internetu, Surezem i Pasangiem, mogą przycupnąć w przedsionku lub wejść do środka. Ja w namiocie internetowym jestem niemal codziennie. Nawet kiedy jest ciepło, często chowam się tam, żeby porozmawiać z Surezem albo żeby nie wystawiać już rąk na słońce, żeby zamiast na kamieniu, usiąść wygodnie na materacu i w spokoju korzystać z internetu w telefonie. (…) W namiocie internetowym zawsze jest Surez. Pracuje z łóżka. Pod plecami układa poduszki, żeby mieć podparcie, siedzi w ciepłej puchowej kurtce, a gdy temperatura spada, do połowy ciała naciąga śpiwór i kładzie sobie komputer na kolanach. Na zewnątrz wychodzi tylko na posiłki i do toalety. Cały czas kontroluje siłę sygnału, sprawdza, czy któraś z anten się nie popsuła, kontaktuje się z centralą w Katmandu. No i sprzedaje dostęp do internetu. U niego można kupić karty zdrapki. Pod szarym polem do zdrapania kryją się nazwa użytkownika i hasło. Trzeba je wpisać w telefonie za każdym razem, gdy łączy się z siecią. Nie wolno tej karty zgubić, a najlepiej zapisać dane lub zrobić im zdjęcie. Surez jest kierownikiem technicznym, Pasang – kierownikiem terenowym. Pasang stawia w agencjach anteny zwiększające siłę sygnału, montuje osobiste rutery, potem kontroluje sprzęt. Dlatego nie spędza tyle czasu w namiocie, ile Surez. To on pali w środku i robi największy bałagan. Surez na co dzień mieszka w Katmandu, ma żonę i małe dziecko. Tęskni, ale nic z tym nie może zrobić. Firma deleguje go do pracy w bazie co roku od sześciu lat. Będzie tu do końca maja. Pasang jest młodszy, ma modne okrągłe okulary, zafarbowaną na blond grzywkę, ubiera się w dżinsy i adidasy. Mieszka w Namcze Bazar. Lubi być w bazie. Nie ma żony ani dzieci, nie ma do kogo tęsknić. (…) Mingma każdemu członkowi wyprawy zapewnił największy pakiet internetowy, ten z 10 GB. Za nasz kontakt ze światem zapłacił kilka tysięcy dolarów. Gdy mój pakiet się kończy, kolejny muszę kupić już sama. 200 dol. pożyczam od Mingmy. Nie chcę wydawać swoich, bo będą mi jeszcze potrzebne. Pieniądze oddam mu później, w Katmandu. Z kieszeni puchowej kurtki Mingma wyciąga olbrzymi plik banknotów, odlicza 20 tys. rupii nepalskich, wręcza mi, a w pliku nawet nie widać różnicy. Więcej już nie wydam na internet, zresztą i tak nie byłoby mnie stać. Gdy skończą mi się gigabajty, Surez będzie dawał mi swój internet firmowy, a na odchodne dostanę od niego jeszcze kartę zdrapkę, która będzie działać też poza bazą. • Kiedy nie ma naszych wspinaczy, panuje spokój. Wtedy odpoczywam. Więcej czasu spędzam w naszym obozie, robię zdjęcia, nadrabiam zaległości w pisaniu, notuję, kogo, gdzie i kiedy muszę jeszcze odwiedzić. Nadal źle sypiam. Dźwięk lawin nie powinien mnie już ruszać, a jednak









