Kapela ze wsi Warszawa

Kapela ze wsi Warszawa

Mają dość folkloru w wykonaniu zespołu Brathanki. Na lubelskich, radomskich i mazowieckich wsiach szukają autentyku

Marszałkowska jeszcze drzemie. Zanim zbudzi ją zgiełk udających się do swoich codziennych zajęć, kilkoro młodych ludzi o rodowodzie – jakby na przekór swojej pasji – z dziada pradziada stołecznym, upycha do auta dziwaczny sprzęt. Tępo skrzeczy bęben mazowiecki, który z ciasnym krajobrazem wieżowców tworzy zabawny dysonans…
Skrzeczy wszystko naraz. Wiolonczela Mai Kleszcz, cymbały Magdy Sobczak, skrzypki i lira korbowa Wojtka Krzaka. Piotr Gliński, pasjonat barabanu (duży podwójny bęben) i Sylwia Świątkowska (amatorka skrzypek i fideli płockiej) nie jadą na dzisiejsze session. Maciej Szajkowski, założyciel zespołu i 28-letni weteran folku w Polsce, studiuje palcem na mapie drogę przez region radomski, prawdziwe zagłębie starych grajków…
Zupełnie nieprofesjonalni muzycy, studenci najdziwaczniejszych kierunków, grali po piwnicach ostrego rocka, zanim nazwali się Kapelą ze Wsi Warszawa i na przekór nowoczesnym czasom postanowili włączyć wsteczny, wrócić do… punktu wyjścia. Gdy jeszcze sześć lat temu w Haczowie pod Rzeszowem, Strykowicach Górnych pod Zwoleniem, w Kieleckiem, Radomskiem, Lubelskiem szukali pomysłu na muzykę, nawet im się nie śniło, że ludowy autentyk, który często kojarzy się miastowym z sołtysem w waciaku, podchwycą Unia Europejska i USA (gdzie niedawno wydano płytę Kapeli „Wiosna ludu”).
Właśnie Kapelę ze Wsi Warszawa nominowano do BBC Radio 3 Awards for World Music i niemieckiej nagrody przemysłu fonograficznego. Paradoks, że to dzięki Niemcom, którzy kupili licencję na nasz folklor, „hardcory z obory”, jak o sobie mówią, promują go w świecie. – Nasz przekaz dla Europy to muzyka na polu i na weselu, w wiejskiej codzienności, a nie tańczący do poprawnych pieśni „Mazowsza” parobkowie z piórkami w kapeluszach – Maciek zjeżdża właśnie z asfaltowej drogi. – Dopóki nie umarł ostatni grajek, jeszcze mamy korzenie, jest do kogo jechać. Pięć, może dziesięć lat? Odchodzą coraz szybciej.

Grata, jakbyśta byli nasze

Po radomskich zagrodach szukamy braci Łomżów z Czarnocina, których Maciek wypatrzył kilka lat temu. Nawet zagrali razem session na ludowo w jednym z warszawskich klubów. Duże spocone chłopiska dały taki popis, że mama Macieja, wypisz wymaluj mieszczka, aż miała łzy w oczach. Potem kontakt się urwał. Czy żyją?
Są. Właściwie jeden jeszcze na chodzie. Wielki jak dąb Józef zaprasza do gospodarstwa. Żyje też brat Józefa. Ale Stanisław Kocon, najlepszy skrzypek w okolicy, już nie. Stępniakowi też się zmarło zaraz po Wszystkich Świętych, a i reszta już lichutka… – Rozprasza się muza – Józef Łomża wyciera fotografię, na której przy stole przykrytym ceratą siedzi wiejska ferajna z instrumentami. – To dopiero szwagier wydał chrzciny. Już takich nie znajdziesz. Teraz automat zagłuszył muzę. Ustawisz go i gra. Nie przekaże, co siedzi w człowieku. – To jest tak jak, za przeproszeniem, spać ze sztuczną babą – macha ręką Władysław Latos, który już usłyszał akordeon w sąsiedniej chałupie i przyszedł przybębnić.
Józef Łomża, wielkie chłopisko, trud ma wypisany na twardych rękach, które z pracy na roli wychowały siedmioro dzieci. Urodził się w Czarnocinie na trzy tygodnie przed wybuchem II wojny światowej. Ojciec zawiózł Józefa do chrztu i zaraz żelaznym wozem odjechał na wojnę. Gospodarz wystukuje smutne nuty na grawerowanym w wypłowiałe chabry akordeonie. – Z Żyrardowa instrument. Ze sto lat ma. Wdzięczny w głosie. Przed wojną taki kosztował 500 zł, a krowa 110. Była wartość! I sprzętu, i krowy. Ile to brat Józefa nałapał się kuropatw, żeby odłożyć na akordeon?! (Żyd płacił po złotówce od sztuki). Teraz nic niewarty.
– No to „Witosa” chłopaki – daje komendę, bo już go noga świerzbi do muzyki. Młodziutki Wojtek Krzak, student etnografii i jedyny z Kapeli, który jest tzw. prawdziwkiem, czyli niestołecznym, podgrywa skrzypkami do niewyuczonych nut Józefa. Maciek już łapie za bęben… Międzypokoleniowe jam session mieszczuchów z Łomżą brzmi razowo, zgrzebnie i sielsko. A Józefowe „Grata, jakbyśta miasta nigdy nie widziali” to dla chłopaków komplement tak wielki, że aż wstydliwy.
Józef, rolnik z dziada pradziada, grywa bez filozofii i metafor. – Ot, latem się wypije, przyjdzie jeden sąsiad, drugi – wzrusza ramionami. – Albo u rodziny na komunii, kiedy się jest za gościa. W rodzinie granie najlepsze – kwituje. Józef dokładnie nie może też sobie przypomnieć, skąd to granie. – Z krwią przeszło, czy co? – podpiera ręką akordeon. – Dziadek 12 lat służył w carskim wojsku, to nauczył się grać na fujarce, żeby się nie przykrzyło.
Józef nie może się nadziwić, co takiego jest we wsiowej muzyce, że za nią młodzi jadą aż z Warszawy. Może to, że jak bez ptaków las byłby pustynią, tak pustynią byłaby wieś bez grania?

Ostatni Mohikanie z Wieniawy

– Dejta kielicha, to spykniemy na rozruch – zaciera czerwone ręce Henryk Pełka, mistrz harmonii pedałowej. – Bez wypitki nie ma werwy – Henryk Pełka podaje kieliszek do Józefa Lipińskiego, który w okolicy jest najlepszy w przyśpiewkach. – Jest chleb i salceson, wszystko jest – Pełkowa puszcza w obieg talerz, żeby do pierwszej rundy zrobić zagryzkę.
Do chałupy w Kudnie zeszła się dziś ekstraklasa muzykantów. – No to smyczkiem Mańkę pociągniemy – Pełka lekkim pieprzem zaczyna session…
Maciek – niby dorosły facet, żona, M-3, dziecko – który pilnuje się, żeby muzyka za mocno nie odrywała go od życia, zawsze podczas tego grania czuje się, jakby był w jakimś świecie obok. Jakby słuchał przekazu z trzeszczącej winylowej płyty. Maciek nazywa to granie przekazem podkorowym, bo działa na podświadomość.
Józef Lipiński już poczerwieniał od przyśpiewek. Zawsze śpiewa o miłości Jasia do Kasi i też nie wie, skąd tyle tego w pamięci. Powietrze już duszne od ciasnoty i potu. Pełka mocniej przyciska w pedały… I pradziad jego grał, i stryjek, i trzej bracia. A ojciec bił smyczkiem po uszach, jak się chłopak oddalił i na trzecie uderzenie w bęben nie zgłosił z akordeonem do weselnej izby. Teraz syn i wnuk Pełki obstawiają wesela.
Pełka to eksponat. Choć dzięki muzyce wybił się z opłotków (był i w Kazimierzu, i w Łańcucie, i w Katowicach), wieś jest dla niego całym światem. Może dlatego gra oberki zupełnie inaczej niż 20 km dalej. Chłopaki patrzą na Pełkę jakby z boku, z zachwytem. Chłop nawet nie wie, że świat staje się wioską. Nie myśli też, co będzie, gdy zmniejszy się aż tak, że tych różnic w graniu zabraknie. Bo Pełka w swych anachronizmach nie jest od tego, żeby myśleć, co będzie. On i żona są wpisani w rytm tego, co jest. Tym rytmem są dzień i noc, praca i sen, wesele i pogrzeb… Ale chłopaki z Warszawy patrzą bystro na ruchy palców, żeby te różnice zapamiętać.
82-letni Augustyn Szymański wstał o świcie, żeby na dzisiejsze session dojechać z Radomia. Ma taki sam szacunek do muzyki, jak do świętej niedzieli. Przy niedzieli jest zawsze w krawacie, a gdy łoi na skrzypeczkach, staje prosto jak drut. Jedyny ponoć z tych, co jeszcze potrafią tak zagrać, że pannom spadają w tańcu majtki. Bo ze skrzypcami trzeba ostrożnie. Mają duszę. – W jednym dworze żył taki, o którym ludzie mówili, że diabła ma w skrzypcach – gawędzi. – Coś go tak męczyło na stare lata, że aż na cmentarz latał grać. A jak grał, skowyt wilków stawał się wyraźniejszy. Ale Szymański diabłu się nie zaprzedał, bo Bóg mu zdrowia nie poskąpił i w tym roku planuje jeszcze jeden ożenek.
– Wesela już nie te! – Pełkowej aż się oczy zaświeciły na myśl o gościnie. – Kiedyś jak Henio pojechał grać w sobotę, to we wtorek wracał. Teraz godzina 17 – pod kościół, 18 – do lokalu, który zapłacony do 7 rano, a orkiestra weźmie 1,5 tys. zł i zwija się akurat wtedy, gdy dopiero chce się zahulać. Heniek musi latać na drugi dzień, żeby wesele dokończyć.

Najgorszy człowiek to jest próżniak

Kazimierzowi Zdrzalikowi ze Strykowic Górnych, synowi piłsudczyka i mistrzowi świata w budowaniu bębnów, stuknęła już osiemdziesiątka i ręce trochę za sztywne do skrzypiec. Ostatnio oddał jaworowy instrument pani profesor, która przyjechała prosto do Zdrzalika z samego Radomia i nawet się nie targowała, gdy zaśpiewał za skrzypki 1,2 tys. zł. – Ale druga para została. Na wszelki wypadek – mruga okiem na znak, że została w tajemnicy przed żoną. Gdyby Janina Zdrzalik wiedziała, że Kazio tak kocha skrzypki, nigdy by za Kazia nie wyszła, tak nie lubi tego rzępolenia na wysokich tonach. – Po wojnie, jak się ludzie zaczęli żenić, Kazio miał i dwa wesela na niedzielę – wzdycha. – Tak pito ten bimber, że nie mogłam znieść. To postawiłam warunek: ja albo granie. Poszedł na budowę i 20 lat nie grał. Dopiero teraz, na stare lata…
Na taborecie przy piecu leżą lektury gospodyni. Wśród nich sterta zeszytów w kratkę zapisanych przez Janinę Zdrzalik śpiewkami, które po wieniawskich polach niosą się jeszcze w czas dożynek, odpustów i pogrzebów. – Świeć księżycu w okno moje… – ożywia się na myśl o śpiewaniu. – Ośmioro nas było w domu, to mama całymi dniami nuciła, jak len pieliliśmy w polu, żeby się nie przykrzyło. Samo wchodziło jakoś do głowy.
Z tych Janinowych kajetów – kronik przeszłości – warszawiacy z Kapeli lubią podkradać teksty. A znaleźć dobry tekst, to jak znaleźć skarb. – Między historiami o tym, jak Kasia z Jasiem poszli na siano, czasem trafimy na taki przekaz, że aż człowieka bierze za gardło – przewraca kartki Maciek. – Wolnościowe klimaty, krzyczane z czworaków, w rodzaju: „Wróćcie dzieci do domu i nie służcie nikomu”. Jakbyś słyszał teksty Dezertera.

Czy Warszawa jest miastem?

Dla 18-letniej Mai Kleszcz, córki Włodzimierza Kleszcza i siostrzenicy samego Stanisława Grzesiuka – barda stolicy, wiejska rubaszność na początku była szokiem. Teraz siada na tapczanie w drewnianej chałupie i nieśmiało wpasowuje się wiolonczelą w chłopski temperament. – Uczyli mnie w szkołach muzycznych, że muzyka to kreacja, kultura wysoka. Ale jak zobaczyłam ich wesele… Jak oni żyją od zaślubin do pogrzebu… Muzyka w wydaniu Pełki to życie, nie abstrakcja.
Młodych mieszczuchów z blokowisk chłopi uprawnili do spadku, dali błogosławieństwo. Maciek nawet czasem żałuje, że się nie urodził na przykład w Parzęczewie. Warszawski rodowód brzmi przy jego pasji jak żart. Nie może tak jak Wojtek tęsknić do kozienickiej puszczy, w której wyrósł. Wojtek, jak te chłopiska, nie wie, skąd i od kiedy zaczął „pitolić” na skrzypkach. Podejrzewa, że wibrację ma w serduchu, tak głęboko wniknął w niego kozienicki pejzaż. – Oprócz tego pejzażu nic w Kozienicach nie mamy – wyciąga smyczkiem wysoki ton, przechylając czarną czuprynę na bok. – No, może jeszcze elektrownię i trzecioligowy klub.
Krzak niedawno dał wywiad do „Głosu Kozienickiego”, gdzie poleciał po tamtejszych układach. – To miasto od lat przeżywa permanentny regres duchowy. Postawili na infrastrukturę i fajnie. Powstaje kompleks sportowy, baseny. Ale kto by tam ducha rozwijał? Dlatego młody lud kozienicki jara trawę w ramach ducha. Zresztą taki układ jest w każdym mieście.
– Krzaku, nie w każdym – Maciej ładuje do bagażnika bęben z koziej skóry. – Znamy przecież miasteczka, którym się chce, mimo totalnego zbetonienia naokoło. Łowicz, Srebrna Góra, Lipsk nad Biebrzą, Ząbkowice Śląskie, Narol na granicy z Ukrainą, gdzie już zainstalowała się załoga ze stolicy i robi koncerty.
Chłopaki nie żyją „li tylko sobie a muzom”. Tzw. korzenną filozofię realizują konsekwentnie. To wesprą jakiś ekologiczny projekt, to antyrasistowską inicjatywę, a od trzech lat pogrywają cyklicznie w Muzeum Etnograficznym, jedynym miejscu w Polsce, gdzie jeszcze można usłyszeć etniczną nutę.
Ale nowocześni warszawiacy ze starodawnej Kapeli czują, że rzeczywistość w perspektywie odkrywania własnych źródeł jest brutalna. Bo trudno się przebić przez ten nasz niby-folklor, który najpierw załatwił PRL, tworząc cepeliadę dzieweczek idących do laseczka, a potem dobiły majówki, pikniki i ballady w Kopydłowie, fantomy TV. – U nas korzenie to Kayah latająca boso po estradzie i śpiewająca z Bregoviciem „Racja brachu”. Lud jeszcze sobie przypomina, że umie „Hej, sokoły” – ironizuje Maciek. – Polacy to papugi. Potrafią wszystko przyswoić, zagrać flamenco i bałkańskie rytmy, ale największy problem mają ze swoim.
Nasze nowoczesne wytwórnie boją się tego chłopskiego grania. Wolą Halinkę Mlynkovą. – Po festiwalu w Sopocie przyszli do nas Polacy z fonografii: „Fajnie pitolicie, ale weźcie perkusję, keyboard i zrobimy to profesjonalnie”. A my na to, że wolimy sukę białostocką.

***
„Są dwa rodzaje prowincjonalizmu: prowincjonalizm prowincji, często odległej i zapomnianej oraz prowincjonalizm wielkich miast – zamkniętych, zapatrzonych w siebie. Dla jego mieszkańców nic poza ich miastem nie istnieje, a to właśnie niedostrzeganie i nieuznawanie innych światów jest główną cechą prowincjonalizmu”, pisał w „Lapidarium V” Ryszard Kapuściński.
– Warszawa to wieś – chłopaki parkują samochód pod szklanym budynkiem z widokiem na Marszałkowską. – I to największa w Polsce. Zresztą prawa miejskie otrzymała później niż sąsiednia Kobyłka. – Kicz architektoniczny, gdzie sprawują władzę ludzie o manierach pszenno-buraczanych. Kamienne blokowiska i ludzie z kamienia – wykręca się Wojtek Krzak. – Może i „stolyca” rozwija się materialnie, ale dogorywa duchowo. Dlatego tak wielu ucieka stąd na prowincję. Stolica to interes. A duch? Duch jest dziś niedochodowy.
Czy zanim odejdzie ostatni z Pełków, co tak gra na pedałowej harmonii, nabędzie prawa miejskie?

 

 

Wydanie: 2003, 49/2003

Kategorie: Obserwacje
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy