Kasjerzy, sztabowcy, triki, czyli pieniądze kampanii wyborczej 2005

Kasjerzy, sztabowcy, triki, czyli pieniądze kampanii wyborczej 2005

Polska obwieszona jest już plakatami wyborczymi, z których spoglądają na nas twarze polityków. Kandydatów słychać w telewizyjnych reklamówkach i radiowych spotach. Listy od nich zapychają nasze skrzynki pocztowe. Taka jest logika kampanii wyborczej. Kryją się za nią ambicje polityków, gry grup interesów, ciężka praca setek wolontariuszy, no i przede wszystkim wielkie pieniądze. Jakie? Polskie prawo dość precyzyjnie reguluje, ile poszczególne komitety mogą przeznaczyć na kampanię, i już w pierwszym punkcie ustawy podkreśla, że finansowanie kampanii musi być jawne. To podstawowe kanony demokracji – obywatele muszą wiedzieć, kto finansuje polityków, muszą też wiedzieć, jakie są wyborcze budżety. Ustawa określiła zresztą górny limit wydatków na kampanię wyborczą – byśmy nie stali się ofiarą nachalności propagandowej najbogatszych. Ale to fasada. Polskie wybory od kulis wyglądają znacznie mniej świetlanie. Za kotarą odbywa się gorączkowe liczenie pieniędzy, stosowane są rozmaite triki, które pozwalają obejść przepisy, wygrać z konkurencją na liczbę plakatów, spotów reklamowych, ulotek. Kto miał dobrze przygotowane zaplecze finansowe, ten jest górą. Widzimy to na własne oczy. W ciągu paru tygodni dysponujący milionami Donald Tusk obkleił całą Polskę swoimi billboardami i, zaczynając poparciem rzędu 10%, wskoczył na pierwsze miejsce w sondażach. A Zbigniew Religa, który na początku kampanii mógł liczyć na poparcie 25-procentowe, ale nie miał pieniędzy, rychło się przekonał, że bez nich nie sposób kandydować, i ogłosił swoją rezygnację. Czy znaczy to, że za pieniądze można kupić wyborcze zwycięstwo? Oczywiście nie. Ale bez nich o sukcesie nie ma co myśleć. Miarą politycznej sprawności jest więc dziś nie tyle umiejętność rozmowy z wyborcami czy rozwiązywania dylematów państwa, ile umiejętność gromadzenia pieniędzy na kampanię i ich wydawania. Nasi reporterzy odbyli dziesiątki rozmów z tymi, którzy „mieszają” w kampaniach wyborczych – ekspertami, specjalistami od marketingu politycznego, a także praktykami, ludźmi zajmującymi się w sztabach wyborczych „organizowaniem” funduszy oraz ich wydawaniem. Dowiedzieli się o sposobach pozyskiwania pieniędzy, o tym, jak obchodzi się przepisy. Pytali również o tajemnice sukcesu Platformy Obywatelskiej, która – jak sama się reklamuje – nie bierze pieniędzy z budżetu, ale kampanię wyborczą prowadzi z takim rozmachem, jakby miała ich więcej niż wszystkie pozostałe partie razem wzięte. Rozmówcy z reguły zastrzegali sobie anonimowość – to był podstawowy warunek, żebyśmy mogli liczyć na ich przynajmniej częściową szczerość. Poznaliśmy dziesiątki plotek o świecie biznesu i polityki, o sieci powiązań, o sposobach omijania prawa. Mamy świadomość, że trzeba by chyba komisji śledczej, by je zweryfikować. Ale dzięki tym opowieściom możemy zrekonstruować kulisy polskiej polityki. Jej kuchnię. Miliony wiszące na słupach Zgodnie z ordynacją wyborczą, komitety mogą wydać maksymalnie 13,8 mln zł na kampanię prezydencką i 30 mln zł na parlamentarną. Zdaniem speców od marketingu politycznego, zmieszczenie się w tych sumach jest niemożliwe. Wojciech Szalkiewicz, konsultant i wykładowca marketingu politycznego, ocenia, że na profesjonalnie przeprowadzoną kampanię trzeba wydać… 120 mln zł! Większość specjalistów od kampanii wyborczych uważa, że są to dane przesadzone, ale zgadza się co do tego, że w limitach trudno się zmieścić. – W Polsce ciągle kampania jest robiona mało profesjonalnie. W zasadzie ogranicza się do zawieszenia billboardów, przygotowania spotów reklamowych i ulotek. Taka forma jest najbardziej kosztowna, a wydatki – nakręcane przez konkurencję – rosną lawinowo. I wówczas limity mogą się okazać za małe. Wystarczyłoby jednak zmienić strukturę wydatków i więcej akcentów położyć na działania PR – przekonuje Sergiusz Trzeciak, autor książki „Kampania wyborcza. Strategia sukcesu”. Budżety komitetów wyborczych najbardziej rujnują reklamy telewizyjne. PiS ma zamiar przeznaczyć na reklamę telewizyjną 9 mln zł, a PO – jak nam mówiono – jeszcze więcej. Na razie na telewizyjne reklamówki postawiło sześć sztabów wyborczych. Do 30 sierpnia reklama telewizyjna najwięcej kosztowała Prawo i Sprawiedliwość. Za spoty, w których Lech Kaczyński chwali się swoją rodziną (a raczej rodzina chwali się Lechem – ojcem i mężem), sztab PiS musiał zapłacić ponad 4 mln zł. Tuż za PiS na małym ekranie plasuje się Donald Tusk. Za lidera rzekomo

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2005, 36/2005

Kategorie: Kraj