Kerry melduje Ameryce…

Kerry melduje Ameryce…

Konwencja Demokratów pokazała, że w partii człowiekiem nr 1 pozostaje Clinton, sumieniem Carter, a karty rozdaje nadal Ted Kennedy
Korespondencja z Bostonu

Prowadzony muzycznym motywem przeboju Bruce’a Springsteena „Nie poddawaj się”, wśród ogłuszającej owacji pięciotysięcznego tłumu delegatów na Konwencję Partii Demokratycznej zmierzał do podium jej kandydat na prezydenta. „Jestem John Kerry, melduję się na służbie!”, wyrecytował, salutując.
W bostońskiej hali sportowej Fleet Center nikt nie miał wątpliwości, że mówca składa meldunek nie tylko swoim kolegom i zwolennikom, ale całej Ameryce. Tak rozpoczęło się najistotniejsze przemówienie w życiu 60-letniego senatora z Massachusetts, mające przesądzić o wyniku listopadowej elekcji prezydenckiej, którą uznał za najważniejsze wybory w życiu wszystkich obecnie uprawnionych do głosowania Amerykanów.

Bitwa o margines

Istotnie, będą to wybory dramatyczne. Zdaniem Instytutu Gallupa, nigdy jeszcze w historii USA margines niezdecydowanych wyborców nie był tak niewielki. Pomiędzy 5 a 7% przy tendencji spadkowej. Jeżeli dodamy, że przed konwencją demokratyczną sondaże dawały 1-, 2-procentową przewagę Kerry’emu (przy błędzie procentowym 3-4 punktów) otrzymamy ostry obraz sytuacji. Ameryka jest spolaryzowana, podzielona na pół. Walka będzie krwawa, toczona do końca, o każdy stan, każdego wyborcę.
Tutejsza opinia przykłada dużą wagę do bounce, czyli odskoku pokonwencyjnego, tego, ile kandydat zyskuje w sondażach w efekcie konwencji, a przede wszystkim własnego na niej wystąpienia. W ostatnich 40 latach średnia tego wskaźnika wynosiła 6,1%. W przypadku Kerry’ego prognozy są zróżnicowane. Zwykle mówi się o 7%, choć nie brak przewidywań „dwucyfrowych”. Nim dojdziemy do tego, ile i na czym demokratyczny kandydat ugrał – rzut oka na Boston.

Hil & Bill

Demokraci zmobilizowali wszystkie swoje dostępne aktywa. Ku pewnemu zaskoczeniu okazało się, że wciąż najsilniej wyobraźnię i emocje elektoratu ożywiają Clintonowie, duet Hil i Bill – jak do rymu o nich mówiono. Stali się szlagierem pierwszego dnia konwencji. Hillary przedstawiła swego męża jako wizjonera i najbardziej skutecznego prezydenta w ostatnim półwieczu Stanów Zjednoczonych, który pozostawił kraj z ponad 40 mln nowych miejsc pracy i ponadpięciusetmiliardową nadwyżką budżetową, bezpieczniejszy, z powszechnym prestiżem międzynarodowym. Bill, rozwijając temat, zarzucił Bushowi zmarnotrawienie tego dorobku, a przede wszystkim wewnętrzne zantagonizowanie Ameryki oraz wykorzystanie jedności narodowej po tragedii 11 września, aby przesunąć kraj na prawo i oddalić od tradycyjnych, wypróbowanych sojuszników. Postawił obecnemu prezydentowi zarzut, że oczekuje od wszystkich poświęcenia, z wyjątkiem najbogatszych, 200 tys. milionerów, którym funduje niemoralne i budzące społeczne zgorszenie fawory podatkowe.
Kerry, z perspektywy Clintona, to całkowite przeciwieństwo Busha. Mógł się wymigać od wojska, powiedział: „Poślijcie mnie tam”. Mógł się dekować na tyłach, kiedy kipiała wojna wietnamska, powiedział: „Poślijcie mnie tam”. Zawsze był do „posłania” tam, gdzie oczekiwała go Ameryka. Teraz też jest do dyspozycji, a kierunek wyprawy to Biały Dom. „Ten człowiek pozwoli żyć Amerykanom ich marzeniami, a Ameryce przywróci szacunek w świecie”, konkludował Clinton.
Peany na cześć kandydata ucięły rozważania na temat „cichej opozycji” Clintonów wobec Kerry’ego, w związku z prezydenckimi aspiracjami Hillary. Poparcie duetu Hil & Bill to największa korzyść, jaką Kerry wynosi z Bostonu.

Miazga

Jimmy Carter, 80-letni nieudany politycznie prezydent demokratyczny, ale niepodważalny autorytet moralny i wojownik o prawa człowieka, to – tuż po Clintonach – wielkie wsparcie Kerry’ego. Powszechnie szanowany przez Amerykanów laureat pokojowej Nagrody Nobla dokonał miażdżącej krytyki George’a Busha. Jego zdaniem, obecny prezydent oszukał Amerykę w kwestii niepotrzebnej wojny irackiej i wystawił Stany Zjednoczone na ogromne niebezpieczeństwo, izolując od sojuszników, oraz uzurpuje sobie tytuł do globalnego rozstrzygania, co jest w świecie dobrem, a co złem. Zniweczył także wielkie dobro, jakim była bezprecedensowa jedność Ameryki po tragedii 11 września. Wszystko to może naprawić Kerry. Wystąpienie Cartera, zwykle oszczędnego w ocenach, było dla wielu zaskoczeniem. Dla Kerry’ego to wsparcie trudne do przecenienia.

Ojciec chrzestny

W mateczniku Demokratów, jakim jest Massachusetts, rządzi klan Kennedych. Tak jest od lat i głos seniora rodu ma wagę politycznej dyrektywy.Ted Kennedy, który swego czasu wypromował do Senatu Johna Kerry’ego, był w Bostonie najbardziej bezpardonowym krytykiem George’a Busha. „Prezydent Franklin Delano Roosevelt powiedział przed laty: – Jedyną rzeczą, jakiej naprawdę powinniśmy się bać, jest sam strach. Dziś jedyne, czego Ameryka naprawdę powinna się lękać, to kolejne cztery lata prezydentury Busha”, grzmiał Kennedy we Fleet Center przy wtórze burzliwych oklasków. Dalej zarzucił obecnemu gospodarzowi Białego Domu utratę kontaktu jego gabinetu ze społeczeństwem i doprowadzenie do ruiny międzynarodowego prestiżu Ameryki.
Ta retoryka będzie zapewne w kampanii Demokratów dominująca, choć zapewne nie jest to głos, jakim można przekonywać niezdecydowanych wyborców. Ci oczekują pewnie większej finezji retorycznej.

Wartości rodzinne

Z wielkim zainteresowaniem oczekiwano w Bostonie wystąpienia Teresy Heinz, małżonki Johna Kerry’ego i osoby, której przypisuje się decydujący wpływ na podjęcie przez niego walki o Biały Dom. Ta urodzona w Mozambiku, wywodząca się z arystokratycznych niemieckich i portugalskich rodów poliglotka, intelektualistka oraz spadkobierczyni fortuny „królów keczupu”, Heinzów, jest bez wątpienia postacią niebanalną. Wszyscy oczekiwali jej debiutu w roli potencjalnej First Lady.
Zaprezentowała się – ku pewnemu zaskoczeniu – jako przede wszystkim… cudzoziemka, dla której Ameryka otworzyła ramiona i drzwi. Ona zaś stara się odpłacać za ciepło uczuć, jak potrafi. Stara się być dobrą Amerykanką, matką i żoną. Mówiąc o tym, co ją zafascynowało w Johnie Kerrym – a przypomnijmy, że związali się, gdy ona była wdową po tragicznej śmierci męża, znanego polityka republikańskiego i nadziei tej partii w batalii prezydenckiej, a on miał za sobą lata separacji – powiedziała, że jest „człowiekiem z pierwszej linii ognia, który zasłużył na swoje medale w bardzo staroświecki sposób: walcząc oko w oko z wrogiem”. To zrobiło odpowiednie wrażenie. Dała też do zrozumienia, że będzie wiernie wspierać męża w jego prezydenturze i przywództwie. To przywództwo powinno polegać na demonstrowaniu światu przez Stany Zjednoczone nie swoich frustracji ani lęków, ale optymizmu i nadziei.
Teresa pokazała się również jako osoba elokwentna, zorientowana w problemach edukacji, nauki i kultury, sytuacji amerykańskich rodzin oraz ochrony zdrowia. W finale dołączyli do niej dwaj synowie z pierwszego małżeństwa.
Jeden z nich, Andre Heinz, mówił o swoim ojczymie z nieukrywanym podziwem. W dobrym duchu, zapewniając o kwalifikacjach prezydenckich ojca, głos zabierały na konwencji Vanessa i Alexandra Kerry. Cała trójka zapowiedziała wspólnie biograficzny film o ich Daddy, sprawnie zrealizowany pod „opieką artystyczną” – uwaga – Stevena Spielberga, i z narracją słynnego murzyńskiego aktora Morgana Freemana, obdarzonego niezwykle sugestywnym, medialnym głosem. Produkcja ta to niewątpliwy wkład Hollywoodu w kampanię prezydencką.

Nadzieja w drodze…

John Edwards stał się gwiazdą trzeciego dnia konwencji. Występował i zachowywał się jak lider. Nie brakowało nawet uwag, że jest bardzo… prezydencki. Przystojny, swobodnie operujący argumentami, budzący sympatię stał się żywym dowodem, że jego wybór przez Kerry’ego na potencjalnego wiceprezydenta był trafny. Skoncentrował się na nadziei, jakiej potrzebuje dzisiejsza, podzielona Ameryka będąca, wśród wielu kontrastów, krajem przepaści między bogactwem a nędzą, między bałwochwalczym zadowoleniem a bezsilną frustracją, arystokracją możliwości i brakiem nadziei na wyrwanie się do lepszego życia. „Ameryka potrzebuje nadziei. Nadzieja jest w drodze”, zapewniał Edwards. Mówił jak facet z Południa, świadomy problemów, jakie Południe sygnalizuje i reprezentuje od dziesiątków lat. Z kwestiami równości rasowej, ludzkiej i obywatelskiej, o których wciąż trzeba przypominać. Taka jest rola Edwardsa w wyborczym tandemie. W Bostonie wywiązał się z niej celująco. Jego wystąpienie oceniono nawet lepiej niż Kerry’ego.
Puenta należała naturalnie do Johna Forbesa Kerry’ego, czyli JFK II, jak go chętnie określają Demokraci, wiążąc z Johnem Fitzgeraldem Kennedym. W swoim przemówieniu umiejętnie budował wizerunek Amerykanina odpowiedzialnego za ojczyznę, który nie odmówił jej krwi w wojennej potrzebie, nie odmówił służby publicznej na Kapitolu i przyjmuje prezydenckie wyzwanie, kiedy widzi, że kraj zmierza w złym kierunku. „Jestem gotowy dowodzić krajem w stanie wojny”, zapewniał. Zaraz dodając, że Ameryka powinna przystępować do niej tylko i wyłącznie wtedy, gdy musi. Obecna amerykańska wojna z terroryzmem musi być kontynuowana, a nie wyhamowana. Ma być jednak prowadzona mądrzej, skuteczniej i we współdziałaniu z sojusznikami USA, którzy nie mogą czuć się pomijani, marginalizowani czy ignorowani. Od tego zależy pozycja Stanów Zjednoczonych w świecie, ich siła i prestiż. Odzyskiwanie tych wartości, podobnie jak wiarygodności Białego Domu, wymieniał Kerry jako priorytet swojej prezydentury. Zapowiadał zwiększenie bezpieczeństwa wewnętrznego poprzez natychmiastowe wdrożenie zaleceń raportu komisji „9/11”.
Kerry zapowiedział redukcję podatków klasy średniej i podatków dla small-biznesu oraz zaprzestanie bushowskiej redukcji podatków dla osób zarabiających ponad 200 tys. dol. rocznie. Zamierza uczynić opiekę zdrowotną prawem każdego Amerykanina, a decyzję o wyborze leczenia przenieść z gestii firm ubezpieczeniowych na pacjentów i lekarzy, także zalegalizować kupowanie tańszych leków poza Stanami. W obszarze edukacji planuje zmniejszyć liczebność klas szkolnych i wprowadzić ulgi podatkowe dla rodziców zaciągających pożyczki na wykształcenie dzieci. No i generalnie budować jedność amerykańskiej rodziny, a nie jej gniewny podział i antagonizm.
Temu koncertowi życzeń towarzyszył deszcz spadających z sufitu hali balonów w barwach narodowych. Wcześniej w swym przemówieniu rywal George’a Busha sprzed czterech lat, Albert Gore, wyraził kategoryczne żądanie, aby dopilnować policzenia każdego głosu w obecnej elekcji. Z demokratycznego punktu widzenia, nie ma lepszych ust, które mogłyby wyartykułować podobny postulat.
Jaka będzie odpowiedź Busha i jego zwolenników, dowiemy się już niebawem, Republikanie bowiem swoją konwencję rozpoczynają w „demokratycznym” Nowym Jorku w poniedziałek, 2 sierpnia tego roku.

Wydanie: 2004, 32/2004

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy