Tej wiosny Kanczendzanga (8586 m) okazała się łaskawa dla szturmujących ją himalaistów. Trzeci szczyt świata atakowały cztery ekspedycje złożone z Koreańczyków, Włochów, Hiszpanów, Szerpów – i jednej Polki, która szła w wyprawie hiszpańskiej (a raczej baskijskiej). Nikt z tego niemal 30- -osobowego, doborowego grona – bo tylko najlepsi z najlepszych mogą porywać się na górę znacznie trudniejszą od Everestu – nie zginął. Wracali skrajnie wyczerpani, półprzytomni, z objawami obrzęku mózgu i odmrożeniami, poranieni – ale żywi. Aż osiem osób (w tym trzy kobiety) stanęło na wierzchołku. Wśród nich 33-letnia Kinga Baranowska, która jako pierwsza Polka zdobyła Kanczendzangę. To szósty ośmiotysięcznik w jej dotychczasowej karierze, najwyższy i najtrudniejszy. Wcześniej pokonali go tylko trzej nasi wspinacze: Wielicki z Kukuczką (zimą) oraz Pustelnik. 17 lat temu podczas ataku na ten szczyt zginęła Wanda Rutkiewicz, najlepsza himalaistka świata (wspinała się z innej strony niż Kinga). Była jedną z niemal 50 ofiar góry. Dotychczas Kanczendzangę zdobyło zaledwie 230 wspinaczy. Everest (8850 m) – prawie 1,6 tys., w tym cztery Polki. Osiem kilogramów mniej Kinga dowiodła, że wytrzymałością, konsekwencją i odpornością psychiczną dorównuje kilkuosobowemu gronu najlepszych himalaistek świata (jest wśród nich najmłodsza). Podczas tegorocznego oblężenia Kanczendzangę zdobyła także 35-letnia Baskijka Edurne Pasaban. Był to jej 12. ośmiotysięcznik – ale szła ubezpieczana przez Szerpę, który niósł jej plecak, a wspinaczkę niemal przypłaciła życiem, sprowadzono ją w dół z początkami obrzęku mózgu. Sukces odniosła też 43-letnia Koreanka (Płd.) Oh Eun-Sun – ale wspinała się z tlenem, dzięki czemu szła szybciej. Próbowała ataku 47-letnia Włoszka Nives Meroi (11 ośmiotysięczników) – musiała jednak się wycofać. Kinga wspinała się bez tlenu i bez Szerpów, sama dźwigała kilkunastokilogramowy plecak, a z wierzchołka zeszła o własnych siłach, unikając odmrożeń. Nie przeszkodziło jej to, że na początku walki o szczyt była osłabiona w wyniku przeziębienia i kuracji antybiotykowej. Ma 159 cm wzrostu, normalnie waży 51 kg, ale podczas 50-dniowej wyprawy schudła 8 kg. Większość czasu spędziła w nadzwyczaj trudnym terenie, przy bardzo silnym mrozie i wietrze, z wszystkimi tego konsekwencjami. – W namiocie jest minus ileś, więc wyjście z ciepłego śpiwora to jak kara zadana przez los. Opracowaliśmy z Albertem (partner wspinaczkowy Polki podczas tej wyprawy) system sikania do pojemnika w przedsionku, by nie odmrozić sobie pupy. Pomyślałam, że po iluś ośmiotysięcznikach uzgodnienie szczegółów co do sikania jest już normą – relacjonowała Kinga. Bez chwil zwątpienia Szczytowy atak Polka rozpoczęła z IV obozu (7700 m) tuż po północy. Na wierzchołek dotarła 18 maja, po 17 godzinach wspinaczki. Powiedziała, że sukces dedykuje Wandzie Rutkiewicz: – Wiem, że mi pomagała tutaj, dziękuję jej bardzo. Do czwórki wróciła cztery godziny później, już nocą, w świetle czołówki. – Co było najbardziej niebezpiecznym etapem wspinaczki? – pytam Kingę Baranowską. – Oczywiście zejście. Poniżej szczytu są trudności skalno-lodowe II i III stopnia, można polecieć w przepaść. Byliśmy już wtedy skrajnie zmęczeni. Edurne Pasaban miała objawy obrzęku mózgu. Wiedziałam, że trzeba bardzo uważać. Dobrze, że w dniu ataku mieliśmy rewelacyjną pogodę i niezłą widoczność. – Wspinaliście się w paruosobowych zespołach czy oddzielnie? – Byłam w składzie dziewięcioosobowej wyprawy, górę zdobyłam 20 minut po Edurne. Szliśmy oddzielnie, choć w zasięgu wzroku i głosu. Na szczyt weszłam sama, mój towarzysz Juanjo wcześniej zawrócił. Wcześniej, podczas pokonywania niemal pionowych seraków korzystaliśmy z poręczówek. Liną wiązaliśmy się między I a II obozem, w terenie prawie płaskim, ale przeciętym niebezpiecznymi szczelinami. – W takiej szczelinie na Dhaulagiri zginął w kwietniu Piotr Morawski. – Słyszałam, że Piotr prawdopodobnie chciał skrócić sobie drogę i zszedł ze szlaku. Teraz wielu „mędrców” może mówić, że powinien być związany, ale prawda jest taka, że na Dhaulagiri w tamtym terenie, uznawanym za bezpieczny, nikt nie wiąże się liną. – Czy przed atakiem były momenty załamania i niewiary w sukces? – Nie zdarzają mi się takie nastroje, nie miałam żadnych chwil zwątpienia, kryzysów psychicznych. Kryzysy miałam fizyczne – byłam cały czas zmęczona.
Tagi:
Andrzej Dryszel









