„Top Gun”, „Kleopatra”, „Wielki Gatsby” – w Hollywood pośpiesznie szuka się filmów, które można reanimować Hollywood trwa w stanie podgorączkowym. Z jednej strony, ma wiecznie niezaspokojoną publiczność, która domaga się co wieczór nowej porcji na ekranie i chętnie za nią zapłaci, z drugiej – ciągle brakuje interesujących historii do sfilmowania. Co w tej sytuacji? Najprościej ratować się dokrętkami. Udał się „Harry Potter”? To do głównego filmu dołóżmy pięć następnych części. Podobali się „Piraci z Karaibów”? Dopiszmy jeszcze kilka odcinków. No ale jak długo można żyć z samych kontynuacji? Wobec tego trwa generalna przeróbka na scenariusz wszystkiego, co daje bodaj pozór atrakcyjnej historii. Życiorysy, fragmenty karier, kawałki z literatury – wszystko bywa pośpiesznie adaptowane dla kina. Rozejrzyjmy się, co jest przeżuwane w tym sezonie i czym zostaniemy poczęstowani niebawem. Nieskończone ciągi dalsze Kontynuacji filmowych tyle, że rzadko pojawia się film, któryby do czegoś tam nie nawiązywał. Na Gwiazdkę obiecują nam – przykładowo – „Poznaj naszą rodzinkę”, kolejną sekwencję komedii o wzajemnym podchodzeniu się teścia i zięcia. W poprzednich odcinkach jako swachowie pracowicie kompromitowali się Robert De Niro i Dustin Hoffman. De Niro jako nieufny i kostyczny były agent FBI, za to Hoffman jako wylewny były hipis. Z tego zderzenia miało wyniknąć sporo wesołości, ale jakoś tak się porobiło, że główne żarty dotyczyły nie amerykańskiej tradycji, lecz okolic intymnych. I nie były przerafinowane. Krytyka zająknęła się nawet, że starsi panowie chwytają się brzytwy, bo młodsze pokolenie nie pamięta ich już z „Taksówkarza” i „Absolwenta”, a oni jeszcze nie chcą przejść do historii. I w kolejnym odcinku znów będą się starali utrzymać na powierzchni. Poza tym kontynuowany towar należy upchać, póki gorący. Ledwo co w sierpniu cieszyła nasze oczy „Incepcja” Christophera Nolana, a już zachodnia prasa spekuluje, że niebawem ruszą prace nad kontynuacją. Rozgrywa się to tak: najpierw po światku dziennikarskim idzie pogłoska, że coś się szykuje. Potem wytwórnia ogłasza, że oto w grudniu film zostanie udostępniony na DVD i Blu-ray. To idealny moment, żeby ogłosić decyzję o ciągu dalszym, ponieważ takie informacje ogromnie windują sprzedaż tego, co już jest. A żebyśmy nie stracili zainteresowania tematem do grudnia, w prasie pojawia się informacja, że wypuszcza się grę opartą na filmie, czyli o przeskokach ze snu do snu. W każdym razie komórki PR pracują, grunt przygotowany. Na spożytkowanie czeka stareńka historia lotnicza „Top Gun” (1986), która objawiła światu talent Toma Cruise’a. Od tamtego czasu znacznie rozwinęły się zarówno technika lotnicza, jak i możliwości kamery, więc widowisko może być nieporównane. Zaklepał je sobie mniej zdolny z braci Scottów, Tony, który musi się zmierzyć z faktem, że dziś najnowocześniejsze samoloty to te bezzałogowe. I jak tu lansować nowego pilota? A wyczynowiec Tom Cruise? Ma się pochylać nad pulpitami w dyspozytorni? Ot, zagwozdka. Wyciąć Keitha Richardsa! Popkultura chętnie konsumuje samą siebie. Justin Bieber, słodki, utalentowany chłopiec z Kanady, błysnął na muzycznym firmamencie ledwie rok temu, a już doczekał się filmu. Co w nim takiego elektryzującego? Ano głównie to, że zrobił karierę bez wspomagania ze strony show-biznesu. Ot, chłopak nagrał własne wersje starszych przebojów i umieścił je na YouTube. Ponieważ się spodobały, zjawiła się firma, która zaoferowała pomoc techniczną, i filmiki wyglądały już całkiem profesjonalnie. Wtedy branża doszła do wniosku, że teraz już opłaca się wyciągnąć do chłopaka pomocną dłoń. I kiedy chwilę potem zaśpiewał „We Are The World” dla poszkodowanych na Haiti w towarzystwie choćby Celine Dion, to już nie bardzo jasne było, kto tu kogo wspomaga. Z drugiej strony zawsze można sfilmować to, co już doskonale znamy. Z tego założenia wychodzi Steven Spielberg, który ma się zająć filmem o historii zespołu Bee Gees. Z wyjątkiem tego, że jeden z braci, Maurice, zaćpał się na śmierć, trudno w ich dziejach dopatrzyć się niezbędnego w takiej historii dramatyzmu. To nie awanturnicy w typie Jima Morrisona, który uwielbiał pokazywać penisa na koncertach, czy myśliciele w kolejce do Nobla z literatury jak Bob Dylan. Śpiewali swoimi wypieszczonymi falsecikami dla nastolatek, dla których nawet Beatlesi brzmieli za twardo.
Tagi:
Wiesław Kot









