Nowy ambasador USA w Polsce jest bliskim kolegą prezydenta Busha z Uniwersytetu Yale Korespondencja z Nowego Jorku Nominowany przez prezydenta USA 27. ambasador tego kraju w Polsce jest jego kolegą ze studiów na Uniwersytecie Yale. George W. Bush bawił się na weselu Victora Ashe’a, a ten nie ma problemu z dodzwonieniem się do przyjaciela w Białym Domu o dowolnej porze. Do Warszawy nie jest wysyłany „jakiś urzędnik z Tennessee”, jak się martwi warszawka, ale człowiek darzony największym zaufaniem… Są dwa miejsca, gdzie prezydencka nominacja Victora Hendersona Ashe’a na ambasadora Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej w Rzeczypospolitej Polskiej wzbudza największą radość: 180-tysięczne Knoxville w stanie Tennessee i 70-tysięczny Chełm w województwie lubelskim. 20 kwietnia 1998 r. ojcowie tych miast podpisali umowę o współpracy partnerskiej. Byli to Zbigniew Bajko i Victor H. Ashe. W Chełmie postać znana i lubiana. „Nasz ambasador”, jak powiadają w mieście Manifestu PKWN, u progu 60-lecia jego wydrukowania. Historia najwyraźniej lubi dowcipne puenty jubileuszowe. Oficjalnie nominacja wymaga zatwierdzenia przez Senat, co ma nastąpić w maju, ale skoro po przesłuchaniach kandydata przez senacką komisję spraw zagranicznych żaden z jej członków nie miał do Ashe’a zastrzeżeń, nie wydaje się, by były z tym jakiekolwiek problemy. Wpływowy przewodniczący komisji, Dick Lugar, gorąco rekomendował prezydenckiego nominata, a inny jej członek, Lamar Alexander, wypowiadał się o krajanie z Tennessee wręcz entuzjastycznie. Byłby to czwarty urzędujący aktualnie ambasador z tego stanu. W Japonii reprezentuje Amerykę Howard Baker (były lider senackiej większości), Michael Polt pełni misję w Belgradzie, a Margaret Scobey – w Damaszku. Ambasador – przyjaciel Szukając klucza do decyzji Busha w sprawie obsady ważnej dla Stanów warszawskiej placówki, trzeba zwrócić uwagę na kilka czynników. Jest to klasyczny przypadek non-career appointment, nominacji niezwiązanej z karierą dyplomatyczną. Zjawisko dość typowe w obsadzie stanowisk ambasadorskich, którego przeciwieństwem jest uparta wspinaczka po szczeblach MSZ-owskiej kariery. Najczęściej są trzy motywy obsady wedle tego schematu. Po pierwsze, pozycja wysyłanego na placówkę. Jest to osoba tak znana lub popularna, że może przydawać blasku swemu krajowi w roli ambasadora, jak Shirely Temple na placówkach amerykańskich w Ghanie i Czechosłowacji. Po drugie, związek wysyłanego z krajem misji. Często narodowościowy lub rodzinny. By pozostać przy Warszawie, polskiego pochodzenia było dwóch ambasadorów amerykańskich. John A. Gronouski został przysłany przez prezydenta Lyndona Johnsona latem 1965 r. wprost ze stanowiska poczmistrza generalnego (notabene to on wprowadził kod pocztowy) i był ambasadorem do wiosny 1968 r. Kipiało wtedy od protestów przeciwko wojnie wietnamskiej. Z kolei finansista Nicholas A. Rey (sam wiążący swoje nazwisko z Mikołajem Rejem) był w Polsce w newralgicznym czasie budowania zrębów gospodarki rynkowej, od jesieni 1993 r. do jesieni 1997 r. Wedle tego klucza w Polsce znalazł się także ambasador Izraela, Szewach Weiss. Antonio Garza reprezentuje zaś USA w Meksyku. Wreszcie po trzecie, związek personalny ze szczytami władzy. Najczęściej przyjacielski, sięgający w przeszłość. W ten sposób przybył do Polski pierwszy ambasador USA. Do rangi ambasad (z poselstw) podniesiono przedstawicielstwa w obu krajach dopiero w… 1930 r. z inicjatywy znanego z przychylności Polsce prezydenta Herberta Hoovera, kierującego pomocą dla naszego kraju w początkach odzyskanej w 1918 r. państwowości. Hoover wysłał do Polski swego przyjaciela, Alexandra P. Moore’a. Było to 1 lutego 1930 r. Ambasador miał wyruszyć z końcem miesiąca. Zmarł nagle w Los Angeles 17 lutego. Hoover zwrócił się do innego kolegi z młodości – Johna Northa Willysa, właściciela firmy motoryzacyjnej Willys-Overland (która w przyszłości zawojuje świat swymi dżipami). 24 maja 1930 r. przedstawił on prezydentowi RP listy uwierzytelniające, wchodząc do historii stosunków amerykańsko-polskich. 4 marca tegoż roku w Białym Domu zrobił to samo pierwszy ambasador RP, Tytus Filipowicz. Najwyraźniej Hoover wolał mieć w Warszawie osobistego przyjaciela niż zawodowego dyplomatę. Chciał tu mieć człowieka pewnego, darzonego całkowitym zaufaniem. Przypomnijmy, że chodziło o kraj, gdzie uważany był za bohatera i dobroczyńcę. Gdzie otrzymał trzy doktoraty honoris causa i gdzie Sejm nadał mu, w atmosferze święta narodowego, honorowe obywatelstwo Polski.
Tagi:
Waldemar Piasecki









