Zastanawianie się nad szkodliwością prasy brukowej, po dzisiejszemu: tabloidów, nie prowadzi do żadnych praktycznych wniosków. W liberalnej demokracji zabrania się zabraniać, rząd nie może zakazać drukowania „Faktu” czy „Super Ekspressu” ani emitowania programów telewizyjnych panów Sekielskiego i Morozowskiego. Cenzura miała sens w społeczeństwach zróżnicowanych pod względem kultury; tam wszyscy rozumieli, że bardziej kulturalni mają prawo ustanawiać standardy, którym mniej kulturalni powinni albo muszą się podporządkować. W demokracji poziom jest mniej więcej wyrównany, nie wiadomo, komu można by przyznać prawo cenzurowania. Wyrównany poziom kulturalny obniża się (raczej nie z powodu przesadnej emisji dwutlenku węgla), wskutek czego prasa brukowa i odpowiadająca jej poziomem telewizja będą nabierały coraz większego znaczenia. Chętnie słucham pomstujących na taki lub inny brukowiec, a jednocześnie myślę sobie, że są oni obłudni. Oburzają się, gdy ktoś z ich paczki został ośmieszony lub oszkalowany, chętnie natomiast przyklaskują lub udają głuchych i ślepych, gdy to spotyka ludzi z wrogich im partii czy koterii. Okazało się, że senator Piesiewicz ma bardzo wielu obrońców, to już więcej niż partia, to ruch społeczny. Czy można mieć nadzieję, że ludzie tego ruchu przyswoją sobie tę prawdę elementarną, że szantaż jest rzeczą podłą? Bardzo wątpię w taką przemianę. Będą nadal w głębi duszy uważać, że jest dopuszczalny albo niedopuszczalny zależnie od tego, przeciw komu jest stosowany. Szantaż należy do legalnych praktyk organów władzy w III RP. Cała ustawa i praktyka lustracyjna w obu wersjach jest oparta na szantażu. Zwolnisz miejsce w Sejmie, rządzie czy sądzie (dla naszych ludzi), a jak nie, to wyciągniemy z archiwów kompromitujące cię materiały. Masz złożyć zeznanie lustracyjne, ale informacje, jakie na twój temat mamy i jakie są ci do tego zeznania potrzebne, trzymamy w tajemnicy, bo liczymy na to, że skłamiesz, a wtedy cię pogrążymy. Arcybiskup Wielgus był szantażowany w sensie dosłownym przez katolickich hipermoralistów, ale liczył, że szantaż w jego wypadku będzie nieskuteczny, i się przeliczył. Państwo oficjalnie, w majestacie prawa i z poklaskiem moralistów jednych obywateli wpycha w potrzask, gdzie kłamstwo zdaje się ratunkiem, drugich nakłania (długo i wielkim kosztem) do czynów karalnych. Jeśli nie zawsze szantażem, to czymś bardzo podobnym do szantażu są areszty wydobywcze. Gdzie tu widać różnicę moralną między metodami stosowanymi przez państwo a szantażystkami senatora Piesiewicza? Ponieważ tej różnicy nie widzę, nie bardzo ufam szczerości obrońców senatora. Odezwał się też dawno niesłyszany arcybiskup Życiński: „Przyjąłem z bólem i szokiem sposób potraktowania dramatu Krzysztofa Piesiewicza przez część polskich mediów… Te media, i to nie tylko tabloidy, mówią językiem nihilizmu…” („Gazeta Wyborcza”, 14 grudnia). Ten arcybiskup chciał wprowadzić najbardziej perfidną formę lustracji, polegającą na publicznej samokrytyce, kajaniu się i samooskarżaniu, jaką w Afryce Południowej wprowadził biskup Tutu, co zostało tam zarzucone głównie z powodu obrzydzenia, jakie wywołało wśród białych i czarnych Afrykańczyków. Lamentu lubelskiego arcybiskupa nad nihilizmem mediów nie można brać na serio. Niech się najpierw sam wytłumaczy z podżegania do lustracji, w czym było nie mniej nihilizmu niż w tabloidach. W polskim życiu publicznym widzimy bezustanne naruszanie prawa do prywatności. Niektórzy dopiero przy okazji sprawy senatora uświadomili sobie, że to prawo jest ważne i należy je bronić. Sprawa jednak nie jest prosta. W ustroju republikańskim, demokratycznym, gdzie trwa nieustające poszukiwanie ludzi do rządzenia i równie nieustająca konkurencja między kandydatami, utrzymanie szczelnej zasłony życia prywatnego polityków jest niewykonalne i można wątpić, czy byłoby słuszne. Henryk III, król Francji, przebierał się w kobiece stroje i szminkował się jak kokota, w niczym to nie umniejszało jego władzy ani prestiżu i trudno nawet powiedzieć, czy jego zachowanie należało do sfery prywatnej, czy publicznej, bo w stosunku do władcy absolutnego to rozróżnienie się nie stosuje. Gdyby zaś de Gaulle albo Mitterrand w ten sposób się zabawiali w czterech ścianach swoich prywatnych mieszkań, to, po pierwsze, nie dałoby się utrzymać w tajemnicy, a po drugie, zostaliby ośmieszeni i musieliby odejść ze swoich urzędów. I oto czasy się znowu zmieniły; prezydenta Sarkozy’ego lubię, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że prywatnie w apartamentach Pałacu Elizejskiego przebiera się w damskie sukienki i wciąga mąkę przez nos. Ciekawe jest to, że nie można przewidzieć,
Tagi:
Bronisław Łagowski