Kolczasty anioł stróż

Kolczasty anioł stróż

Marek Edelman zawsze był brutalniejszy wobec przyjaciół niż wrogów Piętnastego dnia po Nowym Roku (Rosz Haszana) Żydzi zaczynają obchodzić ośmiodniowe Święto Szałasów (Sukot), w Polsce od wieków znane jako Kuczki. Jest to święto radości z wejścia do Ziemi Obiecanej po latach pustynnej tułaczki i święto dziękczynienia za plony. Rozpoczyna je uroczysta wieczerza szabatowa. W tym roku Kuczki rozpoczynały się 2 października. W czasie, gdy inni radowali się i biesiadowali, odchodził Marek Edelman. Odchodził w domu bliskich mu ludzi, otoczony przyjaciółmi. Wszyscy, którzy wierzą, wierzą, że do nieba, choć on sam nie był przekonany do jego istnienia. Podobnie jak do istnienia tego, który niebo stworzył. „Nie ma Boga, jest Nic. Jedno wielkie Nic”, prowokował z telewizyjnego ekranu w niedawno zrealizowanym o nim filmie dokumentalnym. Kiedy indziej znów rzucał: „Bóg jest dobry dla słabych”. Dodawał też, że najtrudniej jest w życiu uwierzyć we własną… śmierć. Można by powiedzieć: socjalista-bundowiec z krwi i kości. Ile w tym było programowej manifestacji, a ile prowokacji – wiedział tylko on sam. Spoczął obok kolegów powstańców getta i współtowarzyszy z Bundu na warszawskiej nekropolii żydowskiej. Takie było jego życzenie, podobnie jak świecki charakter ceremonii. Znajomy rabin mówi mi w Crown Heights, brooklińskiej kolebce i siedzibie chasydzkiego ruchu Chabad Lubavitch: „Dla religijnych Żydów był bezbożnikiem. Kadysz zmawiałem za niego żarliwie. Mój ojciec walczył z nim w powstaniu”. Kolczasty. Nie znajduję lepszego określenia Marka Edelmana niż to autorstwa Mirosława Sawickiego, który znał go niemal 30 lat i w którego domu spędził ostatnie dwa i pół roku życia. Człowiek kolczasty. Kolczastość miał w wielkiej mierze uformowaną biograficznie. Urodził się 1 stycznia. Albo 1919 r. w Homlu, albo 1922 r. w Warszawie. Różnie podają. W przedwojennej Polsce raz było Żydom „lepiej” być młodszym, raz – starszym, zależnie od pomysłów, jakie miała na nich władza II RP. W powojennej – przez jakiś czas Żydom lepiej było nie eksponować miejsca urodzenia „na terenie ZSRR”, aby nie zostać tam pod jakimś pretekstem „odesłanym”. W 1996 r., podczas barwnego, w dużej mierze za sprawą whisky, spotkania z Janem Karskim (rocznik 1914) odwiedzającym po 65 latach rodzinną Łódź, Edelman strofował go, aby się „nie wymądrzał”, bo… jest tylko pięć lat starszy, przyznając się do rocznika 1919. Jego rodzicami byli eserowiec Feliks Natan i bundystka Cecylia. Ojca stracił w wieku pięciu lat, matkę – 10 lat później. Wychowywał się i dorastał w Warszawie. Od dziecka pod wpływem Bundu i w jego organizacjach dziecięcej i młodzieżowej. Po śmierci matki pod kuratelą jej przyjaciółek bundystek. Pracował od 16. roku życia. Po wybuchu wojny wstąpił do Bundu. W 1942 r. ze swym rówieśnikiem Mordechajem „Aniołkiem” Anielewiczem współtworzyli Żydowską Organizację Bojową (ŻOB). Poza wiekiem i potrzebą walki z wrogiem nie łączyło ich wiele. „Aniołek” był syjonistą, liderem harcerstwa Haszomer Hacair, wychowującego kadry dla przyszłego państwa żydowskiego, które Bund uznawał za rodzaj mrzonki i nawoływał do asymilacji i budowania żydowskiej przyszłości w Polsce. Edelman nie był w stanie zrozumieć decyzji Anielewicza o zbiorowym samobójstwie komendy powstania w getcie. Mit Masady go nie fascynował. Nie strzelił sobie w głowę w bunkrze przy ulicy Miłej. Uważał, że nieżywi nie mają racji. Dowodził resztkami powstańców, do końca dokonując cudów waleczności. Wolał przeżyć. Dzięki temu, w 1944 r. mógł brać udział w następnym powstaniu – warszawskim, w oddziale Armii Ludowej. Mógł walczyć w szeregach Armii Krajowej, ale uważał, że nie sprawdziła się ona podczas powstania w getcie, nie udzielając takiej pomocy, jakiej by mogła. Po wojnie nie wyjechał do Palestyny jak wielu jego kolegów bojowców, z legendarnym Antkiem Cukiermanem na czele, aby wybijać się na żydowską niepodległość. Został w Polsce, ale ta, mimo iż wolna od Niemców, stawała się jego udręką. Najwyraźniej nie była jego ojczyzną. Starał się ją… przespać. Większość dnia spał. Z narastającej depresji wyzwoliły go… kobieta i medycyna. Poznał Alinę Margolis, córkę jednego z przywódców Bundu, doktora Aleksandra Margolisa zamordowanego przez Niemców jeszcze w 1939 r. Słynną Alę z „Elementarza” Mariana Falskiego. Ów znany pedagog przyjaźnił się z rodziną

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 41/2009

Kategorie: Świat