Nikt głośno nie powie, że tsunami jest pożyteczne, bo może uśmierzyć zbuntowane prowincje, jak Atjeh, i przerzedzić krnąbrne mniejszości, jak Tamilowie Spuchnięte, pokancerowane trupy na rajskich plażach… Ich obrzydliwe zdjęcia w „Przeglądzie” zbulwersowały estetów z Zarządu Głównego SDP, natomiast większość Czytelników uznała je za wstrząsający, ale uprawniony sposób pokazania skutków kataklizmu; one mogły być mniej tragiczne, gdyby na sygnał o trzęsieniu ziemi pod dnem Oceanu Indyjskiego zareagowała służba sejsmiczna na Hawajach – czuwająca nad bezpieczeństwem innych, pacyficznych akwenów – choć nie było to jej formalnym obowiązkiem. Dołączam się do opinii tych, którzy aprobują prawo – ba: obowiązek! – dziennikarzy do eksponowania w skrajnych przypadkach nawet najbardziej drastycznych obrazów rzeczywistości; media od tego są. Ale tragizm tej katastrofy ma wiele pięter. Nie chodzi tylko o to, że trzy tygodnie po tsunami liczba ofiar stale rośnie, a i tak nie wszystkie zostaną policzone; że przecież morze nie zwróci wielu porwanych ciał; że „ciemna liczba” zabitych może sięgnąć ćwierć miliona. Albo i więcej; w relacjach korespondentów, nawet w raportach służby dyplomatycznej Indonezji nie pojawiły się wszak nazwy kilku wysp archipelagu Mentawei – zwłaszcza Nias i Siberutu – leżących najbliżej epicentrum. Nie dało się tam dopłynąć, dolecieć, wylądować? A może… nie ma już kogo ratować, jak na niektórych wysepkach Nikobarów, gdzie prawdopodobnie zginęły całe plemionka tubylcze? I czemuż w żadnej relacji nie pojawiła się nazwa wielkiego miasta Padang na zachodniej Sumatrze? Ono leży wprawdzie nieco dalej od epicentrum niż tamte wyspy, ale znacznie bliżej niż Sri Lanka. Przed laty nieźle poznałem te fascynujące strony. Przeszedłem uroczysty ceremoniał przyjęcia do braterstwa przez plemię Mentawei na Siberucie, wedle naszych kryteriów całkiem „dzikie”, ale niezwykle wrażliwe i na swój sposób kulturalne. Co z tego, że potrafią liczyć tylko do 40, a więcej to banjak, czyli dużo! Tyle wystarczy, bo tam niczego nie ma dużo. Saruru, wodzu plemienia, „bracie mój”, któryś mnie uczył obrzędowego zatruwania strzał oraz solidarności ze wszystkimi bytami i z duszami – przodków, nienarodzonych jeszcze dzieci, zwierząt, które zjadacie z poczuciem grzechu – czyś ocalał? Czy ocaleli twoi współplemieńcy? A jeśli żyją, czy nie umierają z głodu? Wiadomo przecież, że istnieje prawdopodobieństwo – to następne piętro azjatyckiej tragedii – nie mniej śmiertelnego ciosu w tamtejszą ludność; będą nim epidemie, zwłaszcza spowodowane brakiem wody zdatnej do picia. Można przewidywać, że wzrost zachorowań na żółtaczkę, malarię, cholerę musi nastąpić, niewiadoma jest jedynie skala zagrożeń. Czy zabiorą one tysiące, czy dziesiątki lub setki tysięcy istnień? Z ciżby osieroconych dzieci niejedno może się stać łupem producentów zdjęć porno czy obiektem pożądania pedofilów, a nawet (bo i takie przypadki są znane) materiałem rzeźnym do transplantacji narządów. Nikczemność przestępczej „utylizacji dzieci” jest niewyobrażalna. Na szczęście pościg za sprawcami tych bezeceństw jest energicznie prowadzony przez instytucje charytatywne i lokalne społeczności. Ale nie wszystkie ocalałe sieroty rzeczywiście ocaleją. I wreszcie najważniejsze, a słabo docierające do masowej świadomości piętro nieszczęść: że śmierć lub fizyczna albo psychiczna degrengolada tysięcy – czy milionów – ludzi zamieszkujących pobrzeża Oceanu Indyjskiego wcale nie jest przedmiotem troski niektórych tamtejszych rządów. Odwrotnie! Jest dla nich okolicznością pomyślną, darem niebios! Dotyczy to przede wszystkim rządów Indonezji i Sri Lanki: dwóch państw, w których łączna liczba ofiar tsunami stanowi mniej więcej dziewięć dziesiątych całej tej śmiertelnej hekatomby. W Atjehu od dawien dawna mówiono, że tygrys jest pożyteczny, bo zjada dziki niszczące uprawy polne. W kręgach rządowych nikt oczywiście nie powie głośno, że tsunami jest pożyteczne, bo może uśmierzyć zbuntowane prowincje, jak Atjeh, przerzedzić krnąbrne mniejszości, jak Tamilowie. Nikt tego nie powie, ale wiadomo – im więcej tam umrze, tym łatwiej będzie pacyfikować separatyzmy. Antrakt ludoznawczy My turyści, my podróżnicy wakacyjni – gdy nasłoneczniamy się na baśniowych plażach Hikkaduwy, gdy nurkujemy przy rafach, gdzie pływają stwory jakby z fantazji surrealistów, a w żadnym razie do ryb niepodobne, gdy próbujemy forsować dżungle sumatrzańskie, wymagające kilku godzin męczarni, aby przebrnąć kilometr – mało uwagi zwracamy na tamtejszych ludzi albo wcale.
Tagi:
Wojciech Giełżyński









