Koniec dobrego czasu?

Koniec dobrego czasu?

Czy 200 tysięcy ofiar powstania warszawskiego i zero celów politycznych wobec zera ofiar Okrągłego Stołu i niepodległości nic nie mówi?

Przeżywamy cudowny czas swojej historii. Po kilkuset latach oddalania się od Europy w kwestii gospodarki, stosunków społecznych, siły i autorytetu państwa, w końcu i jego integralności, suwerenności i bezpieczeństwa – staliśmy się kowalami własnego losu, z szansą na odmianę złych trendów. Bezpieczni uczestnictwem w NATO i UE, związani jednym obszarem gospodarczym z socjalną, pokojową, wartościami „miękką”, a więc przyjazną człowiekowi Europą, możemy w spokoju budować swoją przyszłość. Lepszą od przeszłości.
W Europie, zarówno zachodniej, jak i wschodniej, nie mieliśmy aż do lat 80. minionego wieku marki, jaką chcieliśmy sami sobie nadać. Ukazywaliśmy Europie i światu Polskę martyrologiczną, idącą od porażki do porażki. Dumną, ale przegrywającą. Godną, ale narwaną. Polskę mało obliczalną. Kto fascynuje się przegranymi? Kogo obchodzą cudze wyobrażenia? Dlaczego zajmować się cudzym pechem?
Wychowałem się w poczuciu dumy z historii mojego kraju. O powstaniu styczniowym czytałem wydane przed wojną, pięknie ilustrowane książki, w wieku kiedy piłka nożna bardziej wydawała się pociągać niż dziewczyny. Podobnie o powstaniu warszawskim, mimo że literatura była uboższa.
W 1966 r. po raz pierwszy, jako szesnastolatek, zetknąłem się z kordonem milicji, jaki ustawił się naprzeciw czoła pochodu, który iść miał z Miodowej,
spod domu Prymasa, do „białego domu”, do siedziby KC PZPR. W rzeczywistości doszliśmy dalej, na plac Trzech Krzyży, pod kościół św. Aleksandra.
W latach późniejszych wymyślałem kary, jakie powinny zostać nałożone na komuchów po cudownym wyzwoleniu. Były okrutne. Konfiskata wszystkiego, M3 i średnia krajowa pensja, a w przypadku osiągnięcia wieku – emerytura. Też średnia.
Gdzieś w głowie jednak były wątpliwości. Coraz silniejsze. Margrabia Wielopolski, Kronnenberg. Zatrzymany proces rozwoju, konfiskaty majątków, emigracja. Co więcej warte?
200 tys. ofiar powstania warszawskiego. Wielkie czyny, poruszający heroizm ofiary i…?
Kiedy Pawlak i inni przywódcy ludowców, wyzwoleni z odpowiedzialności swej partii za przeszłość, bez kompleksu zwalczający ustrojową transformację z Bogiem i Ojczyzną na ustach, mówili: „Żywią i bronią”, ja oglądałem cmentarzyk wokół modrzewiowego kościółka w Rębowie i nazwiska na grobach. W latach „zwyczajnych” nazwiska okolicznych ziemian zachowywały jakąś proporcję do nazwisk chłopskich. Może co dziesiąte? Może co dwunaste? W latach powstań i wojen już nie. Proporcje były z zadziwiającą regularnością zachwiane. Jakby nagle ziemian przybywało. Może słabsza odporność?
Ci, którzy ginęli, zachowując dumę i godność, niestety celów politycznych nie osiągali. Zawsze, cokolwiek powiedziałby historyk, trzeba chylić głowę przed bohaterami. I pamiętać. Ale też współcześnie trzeba stawiać sobie pytanie o rezultat.
Jeśli dziś Polska nie znajduje barier dla szumowiny, to czy nie dlatego, że najlepsi ginęli?
Ten rechot sejmowego troglodyty, kiedy słyszy o gwałcie na prostytutce. Ta hucpa szefa klubu partii rządzącej, kiedy ustawia przeciwników słowami: „Kto jest przeciwko, tego nie obchodzi interes Polski albo broni tamtego ťukładuŤ”. Ten bredzący poseł PiS, nazywający polskich nauczycieli z czasu PRL „lumpeninteligencją”. Ten wicepremier zapowiadający lekarzom wysłanie „w kamasze”. I ten wysoki – dziedzic serwilistycznej prosowieckiej opcji swych najbliższych przodków – nauczający patriotyzmu patriotów.
Czy czujny na „układ” prezes PiS nie wie, z jakich nadajników „ojciec dyrektor” nadawał najpierw swe audycje? Premier nie ma narzędzi sprawdzenia? Czy w przypadku tego właśnie człowieka, myślę wciąż o „ojcu dyrektorze”, nie obowiązuje skrupulatność w sprawdzeniu źródeł finansowania jego antypolskiej działalności? Co ma ze współczesnym polskim interesem narodowym wzbudzanie na powrót opinii o Polakach jako nieuleczalnych antysemitach? Co ma zgoda na deptanie autorytetów? Co ma wplątywanie Kościoła i ludzkiej wiary w doraźne rozgrywki polityczne?
A sejmowa dintojra na prezesie Narodowego Banku Polskiego?
A wycieranie sobie gąb Adamem Michnikiem?
A obrzydliwości tygodnika rycerza służb specjalnych, myślę o jego redaktorze naczelnym, na temat Andrzeja Wajdy? Na jubileusz Wajdy. (Przy okazji niejako, ile rynsztokowych treści w tym tygodniku pomieszczanych powstrzyma w końcu ludzi przypisujących sobie lewicowość od zachowania się wedle reguły: kiedy nie wiesz, jak się zachować…?).
Mija właśnie 17 lat od zakończenia obrad Okrągłego Stołu. Ci, o których piszę powyżej, są na posterunku! Pilnie strzegą, aby potomność nie została objęta jego miazmatami. Ciekawe, który z nich z obowiązku, a który z głupoty.
Pochylając się nad ofiarami – zadajmy sobie pytanie: czy 200 tys. ofiar powstania warszawskiego i zero celów politycznych z jednej strony, a zero ofiar Okrągłego Stołu i niepodległość z drugiej nic nie mówi? Czy jest w interesie Polski wdeptywanie w ziemię tego procesu, w którym, jak często w naszej historii, siły zła zmierzyły się z siłami dobra i – jak już nie tak często w historii – siły dobra zwyciężyły? Na dodatek wedle znanej maksymy: „Zło dobrem zwyciężaj”. Czy Lech Wałęsa ma pozostać bohaterem świata, w Polsce będąc poniżany? Czy autorytet może mieć tylko ten, kto odwoła się do niskich instynktów? Do bezmózgowia?
Trudno wyobrazić sobie, aby w Rosji nie było ludzi i sił, dla których zwycięstwo „Solidarności” i Polski nie było ciężko przeżywaną traumą. Wciąż zresztą przypominaną w miejscach dla Rosji wrażliwych. W krajach Bałtów, potem w Kijowie, dziś w Mińsku.
Zbigniew Brzeziński polecał kiedyś studentom oglądać świat i politykę międzynarodową, patrząc na globus, na różne jego punkty z wysoka. Ludziom dziś niepewnie przyglądającym się wewnętrznym polskim sporom proponuję: spójrzcie na nasz kraj, na jego interesy, na szanse i na zagrożenia, warunki i okoliczności, przyjaciół i wrogów (współczesnych i przyszłych) nie z pozycji swojego patriotyzmu, swojego jemu oddania, swoich wartości, nie z polskiej perspektywy, ale przeciwnie, z pozycji Moskwy.
Co byście zrobili, by osłabić jego szanse?
Wiem, co ja bym zrobił.
Najpierw zabrałbym mu historię. Zwłaszcza tę, która dała mu dzisiejszą pozycję. Rugowałbym też postawy ludzkie, odnoszące się do spraw zasadniczych, które prowadzą do sukcesu państwa i całej naszej zbiorowości. Dzieliłbym. Nas w środku i nas wobec nowych partnerów.
Najpierw, rzecz jasna, wobec Niemców. Bo oni są kluczem do naszego sukcesu. Uwierzyli, po wzajemnym przezwyciężeniu naszej wspólnej złej historii, w Polskę: racjonalną, obliczalną, pracowitą, zorganizowaną i konsekwentną.
Odebrałbym Polakom autorytety. Te najpierw, które mogą bezpośrednio wpływać na tok zbiorowego myślenia. I wdeptywałbym w ziemię jakiekolwiek elity. Polityczne i niepolityczne. Kulturalne i gospodarcze. Uwziąłbym się zwłaszcza na sędziów, na profesurę, na dziennikarzy. Zwalczałbym wszelkie autorytety konsekwentnie, bo ich głos mógłby być słuchany.
To najważniejsze.
O losach narodów, w poważnej perspektywie czasu, decydują zasoby kapitału społecznego. Wiedzę można kupić. Surowce też. Organizację. Broń.
Postaw większości społeczeństwa, jego dominujących wartości, wspólnie określanych celów, umiejętności dokonywania wyborów, zbiorowego czytania znaków czasu – kształtowanych historią i razem przeżywaną współczesnością za żadne pieniądze się nie kupi. A od nich zależy najbardziej los narodu.
Dopiero potem zająłbym się dalszą destrukcją.
Dla nas wszystkich, dla Polski otworzyło się – nie bez wielkiej wagi naszego własnego w tym udziału, nie bez naszej staranności, wytrwałości i roztropności – okienko transferowe. Możemy wielkim wspólnym wysiłkiem zmienić naszą pozycję na lepszą. Już zmieniliśmy klub. Teraz ważne jest, abyśmy sami się zmieniali na miarę nowych szans i nowych wyzwań. Temu służyć powinna polityka. Ona powinna dodawać krajowi wartości.
Chyba już nie dodaje. Czas płynie.

Wydanie: 14/2006, 2006

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy