To nie umowa z Watykanem, ale jej omijanie przez biskupów, powoduje, że płacimy coraz więcej na Kościół 20. rocznica podpisania konkordatu była znakomitą okazją, a w zasadzie powinna być, do oceny jego zapisów i funkcjonowania. Tak się jednak nie stało. W prasie centralnej poza polemiką Jana Hartmana z Marcinem Przeciszewskim w „Gazecie Wyborczej” temat ten właściwie nie zaistniał, nie wywołał sporów, nie mówiąc już o tym, by był przedmiotem rzetelnej analizy. Politycy prawicy, dla których konkordat jest aktem założycielskim III RP i ich ugrupowań, wyrazili swoje zadowolenie z jego istnienia. Jedynie lewica zdecydowała się dokonać podsumowania sensu jego podpisania i sposobu realizacji zawartych w nim postanowień. Okazją ku temu była debata zorganizowana w Sejmie przez SLD i laickie organizacje światopoglądowe. Przypominanie okoliczności wynegocjowanej przez rząd Hanny Suchockiej i podpisanej przez ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego i abp. Józefa Kowalczyka w imieniu Watykanu 28 lipca 1993 r. umowy konkordatowej, a w zasadzie wprowadzanie jej tylnymi drzwiami, jest już tylko pisaniem ku potomności (a może nawet ku przestrodze?) Warto jednak pamiętać, że w następnej kadencji Sejmu, w latach 1993-1997, SLD konsekwentnie odmawiał poparcia dla umowy ze Stolicą Apostolską, jak również, że rząd Włodzimierza Cimoszewicza uchwalił w kwietniu 1997 r. Deklarację wyjaśniającą do konkordatu (o jej znaczeniu i losach w dalszej części). Musiał, nie musiał Można też stawiać pytanie, czy prezydent Aleksander Kwaśniewski musiał podpisać konkordat, czy też powinien skierować go do Trybunału Konstytucyjnego, tym bardziej że już wtedy nie brakowało głosów wybitnych znawców prawa, w tym wyznaniowego, kwestionujących tryb dochodzenia do konkordatu i wiele jego regulacji. Odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Musiał podpisać konkordat ratyfikowany przez parlament 8 stycznia 1998 r. w czasach rządów AWS (SLD głosował przeciw). Po pierwsze, Aleksander Kwaśniewski chciał się spotkać w Watykanie z Janem Pawłem II, a stamtąd szedł wyraźny sygnał, że będzie to możliwe, ale najpierw musi być ratyfikowany konkordat. I po drugie, Kwaśniewski był już w drugiej połowie swojej pierwszej kadencji i chciał być wybrany na kolejną. Co więcej, tak zapewne zachowaliby się inni politycy lewicy, gdyby urzędowali w Pałacu Prezydenckim – Cimoszewicz, Miller, nie mówiąc już o Oleksym. Tyle historii, ważniejsza jest bowiem dzisiejsza ocena realizacji konkordatu. A ta musi budzić niepokój. Przede wszystkim trzeba stwierdzić, że naczelna zasada konkordatu, a mianowicie niezależności i autonomii Kościoła i państwa, jest przez stronę kościelną niemal nagminnie łamana. Łamana nie tylko werbalnie, na co słusznie wskazywali nie tylko paneliści. Trudno nie zgodzić się z Leszkiem Millerem, który wprowadzając do debaty, mówił: „Wprawdzie art. 1 konkordatu stanowi, że państwo i Kościół, każde w swojej dziedzinie, są niezależne i autonomiczne, i zobowiązują się do poszanowania tej zasady, ale w praktyce ten zapis wyrażany jest praktyką stałego wkraczania Kościoła w konstytucyjne kompetencje władz państwowych. Dzieje się w dużej części tak, bo nasze państwo abdykowało. Nie szanuje swojej autonomii i niezależności, i zapomina o swoich uprawnieniach. Było to widoczne chociażby w trakcie obchodów święta Bożego Ciała. Hierarchowie Kościoła katolickiego przypuścili atak na konstytucyjny ład Rzeczypospolitej, czego najpełniejszym wyrazem była wypowiedź kard. Dziwisza, który powiedział o konieczności nadrzędności prawa Bożego nad prawem stanowionym. Ta wypowiedź niestety nie spotkała się z odpowiednią, stanowczą reakcją władz, ale nie ma czemu się dziwić”. Pełzająca konfesyjność To prawda, nie ma czemu się dziwić, bo zachowanie biskupów jest pochodną postępowania wszystkich rządów, z lewicowymi włącznie, w tym Leszka Millera. Ich ustępstw na rzecz Kościoła. Dlatego nie brak głosów ludzi o wyraźnie lewicowych poglądach, że SLD jest antyklerykalny na pokaz. Nie sądzę, by tak było w rzeczywistości, ale tego typu wypowiedzi, choćby na portalach lewicowych, uwidoczniają problem wiarygodności. Nie namawiam przewodniczącego Millera (ani innych lewicowych działaczy) do wyznania grzechów, ale myślę, że odpowiadając na tego typu zarzuty, powinni powiedzieć, że ich dzisiejsza postawa jest właśnie wynikiem oceny własnego postępowania, kiedy rządzili. Ich stosunku do biskupów. Zachowania samego Kościoła, który wbrew zapisom konstytucji i konkordatu ciągle próbuje włączać w struktury państwa i do ustawodawstwa realizację jego misji religijnej, czego ostatnio dowodem jest uporczywe żądanie strony kościelnej uczynienia z religii przedmiotu, który można zdawać na maturze. I że dalsze ustępstwa na rzecz hierarchów zaowocują tym, że religia będzie
Tagi:
Paweł Dybicz









