Autor “Przekornych” nie zawsze fatyguje się dopracowaniem swoich artykułów; tutaj wykazał się właściwą sobie sztuką narracji, anegdoty Tak się złożyło, że tuż przed lekturą “Przekornych” czytałem Zygmunta Herza “Listy do Czesława Miłosza”. Z tym się spóźniłem, bo paryski Instytut Literacki wydał “Listy” jeszcze w 1992 r. Moja strata, a dlaczego o tym piszę? Otóż dla mnie, człowieka znającego czas Bieruta, Gomułki, a po części i Gierka, już tylko z lektur, albo z zasłyszenia, najciekawszy w “Listach” jest problem, który wyraźnie Herzowi doskwierał, intrygował go i bolał, mianowicie – “dwufazowość” naszych literackich wielkości, zajadłość, z którą ten czy ów luminarz najpierw walczył o socjalizm, stawiał kapliczki egzekutorom stalinizmu, płaszczył się przed systemem, żeby później – gdy totalizm zelżał – przeskoczyć do opozycji. Sprawy wstydliwie przemilczane, skrywane zwłaszcza przed młodzieżą (wiem coś o tym), już dzisiaj przysłonięte kurzem niepamięci… No cóż, nie są to wygodne karty w życiorysach. Bohaterów mojej kolejnej lektury można lubić czy nie znosić, ale jak to się mówi – wolty ideologicznej akurat im zarzucić nie sposób. Może poza jednym (najmniej zresztą ciekawym intelektualnie) Tyrmandem, odznaczali się dużą w poglądzie na świat jednoznacznością. Przekorni… Dlaczego akurat tych dziewięciu? Co ma wspólnego Boy z Kisielem, Stachniuk z Urbanem, Pruszyński z Kałużyńskim? Ano to właśnie, że przekorni. Dla autora książki – przekorni w rozumieniu politycznym. Dobierał ich Koźniewski, który sam, ze zmiennym co prawda powodzeniem, namiętnie wykłóca się ze światem, jest zwierzęciem politycznym, a dobro państwa (right or wrong, my country…) uważa za największy Polaków obowiązek. Ciekawe, że jeden z wybitniejszych publicystów 40-lecia zaczął wzbudzać dopiero po Sierpniu ’80 tak solidarne kontrowersje po obydwu stronach barykady, że aż w nadmiarze potwierdziła się opinia o Koźniewskim jako człowieku, który potrafi, i to momentalnie, pogodzić każde wcześniej ciężko skłócone audytorium: wystarczy, żeby on zabrał głos, a już ma całą salę przeciwko sobie. Koźniewski jest lewicowcem, tego mu nikt nie odbierze, a przecież jak w latach PRL-u wzbudzał furie “betonu” partyjnego, tak dzisiaj umie wprawić w zakłopotanie sojuszników z demokratycznej lewicy. Za często jakby nie brał pod uwagę, że prócz tego, co się mówi, istotne jest, kiedy i do kogo się mówi. Myślę, że winę tu ponosi – obok bynajmniej z wiekiem nie słabnącej przekory Koźniewskiego – jego zbytni pośpiech w uznawaniu tekstów za gotowe, dojrzałe do druku – oraz warte druku. Koźniewski nad książkami pracuje zauważalnie wolniej, staranniej, stąd jako autor “gazetowy” nie umywa się do siebie jako twórcy esejów z tomu “Zostanie mit”. Ani do kreatora “Przekornych”. Boy-Żeleński, Słonimski, Cat-Mackiewicz, Pruszyński, Stachniuk, Kisielewski, Tyrmand, Kałużyński, Urban… Wybór w przewadze nie do zakwestionowania. Coś jest na rzeczy z tą przekorą. Również Herz konstatował: “Kisiel nieznośny, złośliwy, pikujący, uparty, przekorny”. Żeby w następnym zdaniu przyznać: “To naprawdę jedyny naprawdę odważny człowiek w tym ponurym nadwiślańskim kraju”. Skoro przy odwadze jesteśmy: lektura “Przekornych” może się okazać przykra dla poniektórych dzisiejszych Katonów. Mało kto u nas lubi przyznawać się do siebie z wczesnych lat 50. Odwaga cywilna jest jednym z elementarnych przymiotów, dystansujących przekornych od klakierów. Bywają notoryczni, chroniczni “aplauzowicze”, ludzie nieuleczalnie gładcy. Straszny gatunek. Ci nikogo nie wyprowadzą z równowagi. Prędzej uśpią, niż skłócą. Ich dokładnym przeciwieństwem jest nasz dziesiąty Przekorny. Koźniewski irytująco wyróżnił się w zapominaniu, że są sytuacje, w których teza “right or wrong, my country” musi być potraktowana powściągliwie. Nie umie prowadzić auta – jego kłopot, jest głuchy na muzykę – jego strata, gorzej, że często nie chce, czy nie umie zachować umiaru w ocenach i werdyktach. Nie zastanawia się, jak zostanie odczytany i czy nie zrobi mimowolnej przysługi tym, przeciw którym występuje. Toteż go i przezwano Lordem Paradoksem. Z czego się ucieszył, nie wątpię, że szczerze. Gdyby było inaczej, nie byłby Koźniewskim. W pierwszej chwili może zastanowić miejsce w dziewiątce dla Stachniuka. Postać zajmująca, nietuzinkowa, to poza wątpliwością, ale w jego “Dziejach bez dziejów” tylko tytuł udany, sama książka bełkotliwa, ciężka do zrozumienia, skażona młodopolską jeszcze manierą językową. I myśliciel za duży ze Stachniuka nie był. Co on robi w takim towarzystwie? Początkowo nie umiałem doszukać się powodów ulokowania Stachniuka przy Boyu, przy Pruszyńskim…
Tagi:
Andrzej Krawczyk









