Amerykański plan wojny w Iraku oparty został na zaskakująco błędnych założeniach Ofensywa wojsk koalicji utknęła. Siły zbrojne Saddama Husajna stawiają zacięty opór. Waszyngton gorączkowo ściąga posiłki do Iraku – mowa jest o dodatkowych 100 tys. żołnierzy. Krwawy konflikt, planowany początkowo na tygodnie, zapewne potrwa miesiące. Oficerowie Stanów Zjednoczonych w internetowych dyskusjach zastanawiają się, czy iracki dyktator może wygrać wojnę. Plan strategiczny „Szok i groza” oparty był na zaskakująco błędnych, niewiarygodnie optymistycznych założeniach. Jak się zdaje, Waszyngton uwierzył we własną propagandę. Przeceniono możliwości wojny psychologicznej. Przywódcy Stanów Zjednoczonych spodziewali się, że kiedy spadną pierwsze bomby, dyktator zostanie obalony przez własnych ludzi. Wiceprezydent Dick Cheney zapewniał, że słabo uzbrojone oddziały regularnej armii irackiej nie będą walczyć, a nawet niektóre jednostki elitarnej Gwardii Republikańskiej porzucą sprawę Saddama. Spodziewano się, że ludność Iraku, zwłaszcza na zamieszkanym przez szyitów Południu, przyjmie Amerykanów i Brytyjczyków jak wyzwolicieli. Dziennik „New York Times” napisał, jak to będzie wspaniale, gdy szybko opanowana zostanie Basra, niemal dwumilionowe miasto na południu Iraku. W świat pójdą zdjęcia żołnierzy koalicji witanych kwiatami na ulicach Basry. Całe południe kraju wpadnie sojusznikom w ręce jak dojrzały owoc z drzewa. Będzie to znakomity pod każdym względem początek wojny. Przewidywanie takiej reakcji armii i ludności Iraku było zapewne najbardziej brzemiennym w skutki błędem planistów Pentagonu. Na operację „Iracka Wolność” Waszyngton i Londyn przeznaczyły stanowczo zbyt małe środki i siły. Sekretarz stanu, Donald Rumsfeld, uważał nawet początkowo, że wystarczy 100 tys. żołnierzy, zaś wojnę rozstrzygną inteligentne bomby, ataki z powietrza i supernowoczesna technika. Ostatecznie sojusznicy skoncentrowali ok. 270 tys. ludzi, z czego w walkach może uczestniczyć ok. 125 tys. Lekkomyślnie zrezygnowano z planów utworzenia frontu północnego. Turcja nie zgodziła się bowiem, aby 62 tys. amerykańskich żołnierzy ruszyło z jej terytorium na Bagdad. Można było jednak przygotować drugi front w północnym Iraku, kontrolowanym przez wrogich wobec Saddama Husajna Kurdów. Generałowie Pentagonu uznali jednak, że uderzenia z południa wystarczą, aby zadać reżimowi śmiertelny cios. Prawdopodobnie w niewiarygodnym przypływie optymizmu szef połączonych sztabów, gen. Richard Myers, i jego koledzy postanowili, że niektóre jednostki koalicji przejadą spacerkiem przez cały Irak, ominą Bagdad i dotrą do ziem Kurdów, przywożąc ciężki sprzęt wojenny. Nie ma więc potrzeby, aby dokonywać w irackim Kurdystanie powietrznego desantu. Zrezygnowano z długotrwałych ataków powietrznych. Jednocześnie z ofensywą lotniczą (tak naprawdę bardzo anemiczną) dywizje koalicji runęły w szalonym marszu na Bagdad, nie troszcząc się ani o swe tyły, ani o linie komunikacyjne, omijając, jak to eufemistycznie określano, „pojedyncze gniazda oporu”. Niespodziewanie siły zbrojne Iraku na południu twardo stawiły czoła armii inwazyjnej. Brytyjskie dywizje utknęły pod Basrą. W niektórych miejscach witano „wyzwolicieli” życzliwie, ogólnie rzecz biorąc Irakijczycy, nawet szyici, w przeszłości bezlitośnie represjonowani przez reżim, przyjęli Amerykanów i Brytyjczyków obojętnie lub wrogo. Z pewnością jakąś rolę odegrał tu lęk przed represjami wszechobecnej tajnej policji Saddama. Szyici dobrze zresztą pamiętają, że w 1991 r. Amerykanie najpierw zachęcili ich do powstania, a potem zostawili swojemu losowi. Pułki Gwardii Republikańskiej w potokach krwi pacyfikowały wtedy Basrę na oczach żołnierzy George’a Busha seniora, stojących z bronią u nogi. Trzeba jednak pamiętać, że choć wielu Irakijczyków nie kocha Saddama Husajna, nie pragnie jednak „wyzwolenia” przez obce armie, sypiące z nieba bombami, chcące najwidoczniej położyć ręce na roponośnych polach. W przypływie patriotyzmu mieszkańcy Iraku podejmują więc obronę ojczyzny. Tysiące irackich emigrantów wracają teraz do kraju, aby wziąć udział w walce. Nie zostali przecież do tego zmuszeni przez siepaczy Saddama. „Ludzie myśleli, że Irakijczycy będą powiewać małymi amerykańskimi flagami, tak jak to się działo w okupowanej Francji podczas II wojny światowej. Ale to nie jest okupowany kraj. To Irak rządzony, dobrze czy źle, przez Irakijczyków, dlatego społeczeństwo nie wita Amerykanów jak wyzwolicieli”, mówi Vincent Cannistraro, emerytowany ekspert CIA od zwalczania terroryzmu. Z pewnością w wielu miejscach żołnierze regularnej
Tagi:
Krzysztof Kęciek









