Francuzka Ségolene Royal najpierw musi pokonać niechęć kolegów z własnej partii socjalistycznej, którzy nie mogą znieść, że ktoś może im sprzątnąć sprzed nosa smakowity kąsek Uśmiechnięta, urodziwa 50-latka o wdzięcznym imieniu Ségolene i królewskim nazwisku Royal jest nie tylko socjalistyczną i supermedialną kandydatką na kandydata na prezydenta (wybory za rok), ale i fenomenem na miarę francuskiej historii. Od zarania dziejów krajem Franków rządzili mężczyźni, kobiety były tylko mniej lub bardziej pożytecznym dodatkiem do zdrowych, samczych ambicji. I biada takiej, która chciałaby się z tego schematu wyłamać i rządzić na własną rękę. Plotki, pogłoski i kroniki robiły z niej natychmiast zdrajczynię, trucicielkę lub zdeprawowaną prostytutkę – przykładem Maria Medycejska (trucicielka), Maria Antonina (cudzoziemka myśląca wyłącznie o zdradzie) czy Małgorzata, królowa Nawarry (nimfomanka). Cała sympatia tutejszej tradycji kieruje się w stronę oświeconych kurtyzan, które pieściły ciało i służyły mądrą radą przemęczonej królewskiej głowie – jak adorowana Diane de Poitiers, będąca jednocześnie subtelną kochanką królewskiego ojca i syna. Francuzki otrzymały prawo głosu dopiero w roku 1944 – a więc prawie 30 lat po Polkach – i pomimo panującego obecnie prawa zmuszającego do męsko-damskiej równości w kwestii reprezentacji politycznej, w poselskich fotelach zasiada zaledwie 12% kobiet, co plasuje Francję daleko za Danią, Finlandią, Niemcami oraz… Polską (20%). Francuskie partie polityczne wolą zapłacić kilka milionów euro kary, niż dzielić się władzą z płcią piękną, ale przecież mało poważną. Złość socjalistycznych tenorów Przyjęcie, jakie zgotowano Ségolene Royal w szeregach jej własnej partii, jest najlepszym przykładem tych fallicznych atawizmów. Przypomnijmy: rozbicie socjalistów, brak prawdziwie charyzmatycznych polityków i sprowokowana przez sytuację na przedmieściach wyborcza „tęsknota za porządkiem” nie rokowały zbyt wielkich nadziei na objawienie się lewicowego kandydata na prezydenta. W sondażach wdzięczyli się bezkarnie minister spraw wewnętrznych Nicolas Sarkozy na zmianę z premierem Dominikiem de Villepinem, poganiani przez samego Jacques’a Chiraca i Jeana-Marie Le Pena, prezydenta ultraprawicowego Frontu Narodowego. I nagle, w okolicach grudnia ubiegłego roku, ku zdumieniu politycznych komentatorów i socjalistycznych aparatczyków zaczęła im deptać po piętach Ségolene Royal, wytypowana przez Francuzów na najlepszą kandydatkę do finałowego, prezydenckiego pojedynku z Nicolasem Sarkozym. „Nareszcie coś się dzieje!”, odetchnęły media wszystkich tendencji, zamieszczając portrety roześmianej Ségolene na okładkach magazynów i zapraszając ją samą na niezliczone debaty i do dzienników TV. Jej kandydatura przyciągnęła również komplementy polityków prawicy, zainspirowanych entuzjazmem Bernadette Chirac, prezydenckiej małżonki. Medialna inwazja młodszej koleżanki mocno zabolała socjalistycznych tenorów, czekających od długich lat w kolejce do ukochanego fotela, będącego w Republice Francuskiej odpowiednikiem królewskiego tronu. François Hollande, pierwszy sekretarz Partii Socjalistycznej i pierwszy kandydat na kandydata, głosu oczywiście zabrać nie mógł, jest bowiem od 30 lat nieślubnym mężem Ségolene i ojcem jej czterech pociech. Za to były premier Laurent Fabius, w którym odezwał się ostatnio rewolucjonista na miarę Che Guevary (on pierwszy zaapelował o odrzucenie projektu konstytucji europejskiej, prowokując rozłam w partyjnych szeregach), nie oparł się pokusie sarkastycznego komentarza: „A kto będzie pilnował dzieci?”. Jack Lang, były minister kultury, stały bywalec salonów i gazetowych redakcji, nie ukrywał złości: „Pałac Elizejski to nie konkurs piękności”, a Dominique Strauss-Kahn, eksminister budżetu, cierpliwie knuł po korytarzach. Nawet Lionel Jospin, były premier i szef Ségolene, który po ostatniej prezydenckiej przegranej postanowił „pożegnać politykę na zawsze”, wrócił do walki, popierając Ségolene jako damę wystawioną do rozbicia „bratnich rywali”. „Dama” nie ma jednak żadnych wątpliwości co do jego prawdziwych intencji: „Wydaje mi się, że on myśli tak jak wszyscy, że François (Hollande) nie potrafi mnie trzymać w ryzach”. Z daleka od aparatu Po sarkazmach sfrustrowani politycy przeszli do ofensywy i ciężkich argumentów: „Ona nie ma żadnego programu i my to udowodnimy. Domagamy się publicznej debaty!”. Na razie słabo ukrywana złość „słoni” z PS wzmacnia tylko intuicję Francuzów, zamieniając ją powoli w przekonanie. Ségolene ma ambicje i odpowiednią dozę bezczelności: „Jeśli ta fala się utrzyma, w co ufam, jeśli wyborcy lewicy mnie wezwą, w co wierzę, wtedy oni nie będą mieli wyboru. To będę ja!”. Ponieważ aparat partyjny jest jej przeciwny, Ségolene
Tagi:
Grażyna Arata









