Wielka, światowa polityka znów ugodziła inowrocławską hutę szkła Irena. Tym razem śmiertelnie. Chłodny poranek, około zera stopni. W biurowcu huty Irena przy ul. Szklarskiej w Inowrocławiu jest niewiele cieplej. – Zimno coś u was – rzucam na powitanie. – Akurat do zimna to my się dawno przyzwyczailiśmy – odpowiada ze smutnym uśmiechem ciepło ubrana kobieta, która z portierni prowadzi mnie do syndyka. – Już trzeci sezon nie grzeją. Poza tym w tym roku nie jest najgorzej, zima łagodna. Ale i tak mamy tu gorącą atmosferę – stwierdza. U syndyka Grzegorza Floryszaka dzięki piecykom elektrycznym jest dużo cieplej. Ale nagle wieje chłodem, gdy Floryszak mówi: – Tak, to prawda. 180 pracowników dostało już zwolnienia, a pozostałych 20 otrzyma je w lutym. Wygaszamy ostatni piec. I choć nie jest mi łatwo, 15 lutego zamykam Irenę, bo nie mam innego wyjścia. Irańczyk –odbiorca 80% naszej produkcji – niespodziewanie zerwał z nami umowę. A my nie możemy produkować i generować kosztów, jeśli nie mamy zbytu. Kryształowa potęga Przez całe dziesięciolecia Irena nie musiała narzekać na zbyt. Przed II wojną światową m.in. dzięki słojom – wekom – na które miała koncesję, zawojowała polskie gospodarstwa domowe. Po wojennej zawierusze ze szkła opakowaniowego przerzuciła się na użytkowe i tonami produkowała niedrogie szklanki, kieliszki i dzbanki. W połowie lat 70. przyszedł czas na szklaną arystokrację – kryształy. Irena szybko wyrobiła sobie dobrą markę. Kryształowe wazony, salaterki i kieliszki z Inowrocławia sprzedawały się jak świeże bułeczki. Przejście z socjalizmu do kapitalizmu też się hucie udało. Szybko przekształciła się w spółkę akcyjną i zaczęła coraz skuteczniej wchodzić na zagraniczne rynki. Krótka wizyta w lodowatej wzorcowni i już wiem, dlaczego Irenie udało się podbić serca amerykańskich, niemieckich, hiszpańskich i francuskich klientów. Okazuje się, że kryształy mogą być piękne. Zupełnie nie przypominają tych tradycyjnych, „babcinych”, które wypełniały polskie meblościanki w latach 70. Szlif oszczędny, gruby, fantazyjny pokrywa zwykle tylko niewielką część misy czy wazonu. Najładniej wygląda na kolorowym szkle. – Każdy kraj ma ulubione wzory i kolory – objaśnia dyrektor ds. produkcji Łukasz Sar. – Te kobaltowe lubią Francuzi, czarne – Niemcy, czerwone – Hiszpanie, pistacjowe, złote – Arabowie. Oferta dla tych ostatnich najbardziej przypomina „babcine” kryształy. Gęsty, siateczkowy szlif, przezroczyste szkło. Te droższe dodatkowo pomalowano z zewnątrz 24-karatowym złotem. A w środek tego złotka wklejone są kwiatki. Śliczne, że aż zęby bolą. – No widzi pani, a nasz Irańczyk, Hassan, jak to zobaczył, wpadł w zachwyt i powiedział: „Cudowne, ile wyprodukujesz, tyle kupię”. Przeklęte Olivotto – Oprócz kryształów Irena przez lata sprzedawała dużo zwykłego szkła sodowego do Niemiec, Włoch, Hiszpanii, Anglii i Portugalii. I mniej więcej do 2006 r. radziła sobie dobrze – ocenia syndyk. Do momentu zakupienia od włoskiej firmy Olivotto zautomatyzowanej linii do produkcji kieliszków. To miały być wyroby z górnej półki: wysokie, 25-centymetrowe kieliszki z 15-centymetrową nóżką. Linia kosztowała ok. 2,5 mln euro. A huta miała wtedy 5-6 mln zł rocznego obrotu. Było to więc gigantyczne obciążenie, bo przecież ten kredyt trzeba było obsłużyć. Na dodatek maszyna ciągle się psuła, a produkowane kieliszki nie spełniały norm: linia nogi była różnej grubości, szkło nierówno rozłożone na ściankach, kieliszki się bujały. Wzywani na pomoc Włosi nie potrafili tak ustawić linii produkcyjnej, żeby działała prawidłowo. – Prototyp i bubel nam tu wcisnęli – zgodnie twierdziła i nadal twierdzi załoga huty. Włosi uważali, że to wina jakości szkła, braku tłumacza i niechlujnych strojów pracowników. – To maszyna naprawdę z XXI w., znacznie nowocześniejsza niż to wszystko, co ma Irena, ale konstruktor nie do końca przewidział warunki, w jakich przyjdzie jej pracować, np. niektóre zastosowane styki są przewidziane do eksploatacji w temperaturze do 35 st. Celsjusza. A to jest huta, gorące szkło, latem jest i 50-60 st. Stąd duża awaryjność maszyny – tłumaczy dyr. Łukasz Sar. To on nadzorował pracę włoskiej linii. I on w końcu z pomocą zakładowych kolegów przerobił ją na maszynę produkującą szklanki. Te szklanki były wyjątkowo ładne, ale koszt ich









