Władza w Polsce zawsze ma ciągoty do tego, by wpływać na sędziów Sławny szeryf Buford Pusser z Tennessee, walczący ponad pół wieku temu z bezprawiem i korupcją, przeniósł gabinet lokalnego sędziego, z którym był skonfliktowany, do miejskiej toalety, jego biurko umieścił zaś pomiędzy pisuarami. Doczytał się bowiem w przepisach, że to szeryf ustala miejsce urzędowania sądu – i skorzystał ze swego uprawnienia. Być może nieco zbliżonego scenariusza obawiają się polscy sędziowie, protestujący przeciw znowelizowanej 18 sierpnia ustawie o ustroju sądów powszechnych. Ustawa wzmacnia pozycję dyrektora sądu. W świetle Prawa o ustroju sądów powszechnych ma on być menedżerem zarządzającym, który zapewnia sędziom warunki do sprawnego wykonywania ich zadań, nadzoruje pomocniczy personel administracyjny i zajmuje się funkcjonowaniem infrastruktury w sądzie. Dyrektor może więc decydować, ile sal, telefonów, komputerów czy krzeseł potrzeba sędziom do pracy, kiedy przeprowadzić remont w zajmowanych przez nich pokojach i czy wystarczy, gdy w sądzie pracować będzie jedna sekretarka, czy może jednak lepiej zatrudnić aż dwie. Te przepisy oznaczają wyraźne osłabienie znaczenia prezesów sądów i wyjęcie spod ich zwierzchnictwa sporej części pracowników. Prezesi pozostaną tylko zwierzchnikami pracowników merytorycznych (sędziów, referendarzy sądowych i asystentów sędziów). Wszyscy pozostali pracownicy sądu będą służbowo podlegać dyrektorowi. W rękach polityków – Sąd jest wyodrębnioną jednostką organizacyjną, ma strukturę składającą się z sędziów oraz innych pracowników, jest wyposażony w środki materialne i budżetowe. Musi zatem mieć administrację, której funkcjonowanie powinno podlegać pewnej weryfikacji, a formą tej weryfikacji jest właśnie nadzór administracyjny – przekonuje Krzysztof Kwiatkowski, minister sprawiedliwości. Z pewnością nadzór administracyjny nad pracownikami jest konieczny. Tylko dlaczego ma go sprawować urzędnik niezależny od szefa całej jednostki, czyli od prezesa sądu? Bo właśnie tak usytuowana jest funkcja dyrektora sądu. Prezes to niby jego zwierzchnik – ale nie może dyrektora ani powołać, ani odwołać. O tym decyduje minister sprawiedliwości. Pracownicy administracyjni sądu podlegają służbowo dyrektorowi, a nie prezesowi. Zrozumiałe zatem, że właśnie dyrektora będą słuchać, dyrektor będzie zaś słuchać poleceń ministra – bo to on go zatrudnia i zwalnia. – Celem, który chcemy osiągnąć, jest to, by sędziowie skupiali się na orzekaniu, a nie na decyzjach administracyjnych, kto w sądzie będzie zatrudniony na stanowisku sekretarki, sprzątaczki czy kierowcy – uważa minister sprawiedliwości. Święte słowa. Tyle że ten sam cel można osiągnąć, jeśli dyrektora będzie powoływać i odwoływać prezes sądu, a nie minister. Sytuacja, w której dyrektor i jego pion administracyjny faktycznie nie podlegają prezesowi sądu, lecz szefowi resortu, daje ministrowi duże możliwości wpływania na działalność sądów. Tych możliwości nie byłoby, gdyby to prezes sądu, nie minister, zatrudniał dyrektora. Prezesom nie przyznano jednak takich kompetencji. Z punktu widzenia obywatela narzekającego na opieszałość naszego wymiaru sprawiedliwości kwestia, komu podlegają dyrektor sądu i pracownicy administracyjni, wydaje się błaha. Oczywiste jednak, że sąd, którego prezes napotka na obstrukcję ze strony dyrektora i części pracowników, nie będzie sprawnie funkcjonować. Odbije się to i na obywatelach, i na sędziach, których praca będzie źle oceniana, co skutecznie utrudni im karierę zawodową. Może więc powstać mechanizm zachęcający prezesów sądów i pozostałych sędziów, by godzili się na rozmaite sugestie płynące ze strony „czynników ministerialnych”, a wtedy nie będą mieli kłopotów w pracy. – Sędziowie nie bez racji wskazują, że nadzór administracyjny nad działalnością sądów powinien zostać ulokowany w ramach władzy sądowniczej. Chodzi o to, by nie mieli go w rękach politycy – mówi Stanisław Dąbrowski, I prezes Sądu Najwyższego. Można by powiedzieć, że są to płonne obawy, bo czasy, gdy minister sprawiedliwości chciał wpływać na działania sędziów, już minęły. Nigdy jednak nie wiadomo, czy nie wrócą. – Doświadczenia historyczne wskazują, że jeśli istnieją możliwości wpływu, to są one wykorzystywane, a sądy nie bardzo potrafią im się oprzeć. Wystarczy, jeśli pewna część sędziów będzie dyspozycyjna – uważa Stanisław Dąbrowski. Sędziowie boją się tych „możliwości wpływu”, bardziej pewnie ze względu na swój komfort pracy niż na obywateli korzystających z usług wymiaru sprawiedliwości. Reprezentują przecież oddzielną, sądowniczą trzecią władzę, która nie powinna być zależna od władzy wykonawczej, sprawowanej przez ministra sprawiedliwości i podległych mu pracowników. Wolą więc dmuchać na zimne. – Dyrektorzy, niewątpliwie bardzo potrzebni, są zbyt
Tagi:
Andrzej Dryszel









