Kultura – karty na stół

Kultura – karty na stół

Udział kultury w gospodarce światowej rośnie szybciej niż udział wszystkich pozostałych sektorów. Jak na tym tle wypada Polska?

To dobrze, że dzięki społecznej inicjatywie „Obywatele dla kultury” premier Tusk podpisał pakt dla tejże. Zapewnione są na kulturę większe pieniądze. Choć już słyszę, jak po wyborach pojawiają się głosy, że nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.
Dla wielu decydentów bowiem kultura to przede wszystkim eleganckie decorum, w którym oni sami odgrywają pewną rolę, zajmując na premierach miejsca dla VIP-ów. Dla takiej kultury można poświęcać pieniądze, kiedy zapewnione są już emerytury, jeżdżą koleje i jakoś funkcjonuje służba zdrowia.
W panującej pod koniec XX w. w strefie euroatlantyckiej atmosferze samozadowolenia ludzie zajmujący się kulturą – i ja też – przedstawiali ją rządom skłonnym do budżetowych cięć w świecie pozbawionym idei jako istotne źródło wzrostu gospodarczego. To zresztą prawda. Udział kultury w gospodarce światowej rośnie szybciej niż wszystkich pozostałych sektorów. Także zatrudnienie w kulturze – niezależnie od tego, jak je definiować – też rośnie znacznie szybciej.
Nie mówiliśmy tylko jednego: że to nie jest takie proste. Spektakularne wyniki gospodarcze to efekt uboczny innych mechanizmów.
Kultura to przede wszystkim

pewien stan umysłów.

Rozwój kultury (i upadek też) w różnych państwach następował jednocześnie w wielu dziedzinach. To znaczy, że istniały lub przestawały istnieć odpowiednie warunki systemowe. Rozwój kultury był skorelowany z ekspansją pod każdym innym względem, także z tak ulubioną w ostatnim ćwierćwieczu ekspansją gospodarczą. A właściwie ekspansję gospodarczą wyprzedzał. W naszych czasach Finlandia – kraj jakże długo o kulturze chłopskiej – wpierw miała muzykę Sibeliusa, zmieniające naszą estetykę projekty architekta Alvara Aalta, kilku światowej klasy pisarzy, a dopiero potem Nokię.
Bo kultura kształci pewne cechy – albo też jest ich przejawem. Samodzielnego myślenia i indywidualizmu. Cechy, które dają większe przewagi niż popularnie rozumiana potęga. W XV i XVI w. Europa była biedniejsza i słabsza niż imperia azjatyckie czy państwa Inków i Azteków, była podzielona i skłócona. A jednak te potęgi z ich sztywnymi gorsetami administracyjnymi ujarzmiła.
Decyzja o rodzaju polityki kulturalnej jest więc wyborem typu społeczeństwa. Ten wybór powinien być świadomy.
My zdecydowaliśmy się na model elitarny polityki kulturalnej i konsekwentnie go kontynuujemy.
Nie sądzę, żeby ten wybór był w pełni świadomy. Wszyscy wtedy dopiero się uczyliśmy – było to rozpoznanie bojem. Stało się tak zapewne, bo musiało być inaczej niż za PRL. Za PRL na każdym etapie ingerowano w przemysły kultury, po przydziały papieru na druk włącznie. Poza tym nie w pełni uświadamialiśmy sobie, że jeśli wprowadzamy jakiś system w czystej postaci, bo ma on pewne cechy, które nam się podobają, to nie będzie to uzupełnienie tym korzystnym elementem, ale całkiem nowa sytuacja. Z biegiem czasu zmiana systemowa tworzy opisywane przez nią struktury. Dla przykładu – telewizję publiczną uczyniliśmy spółką prawa handlowego, by stała się niezależna ekonomicznie od budżetu, czyli od rządu. Inaczej mówiąc, by zmniejszyć naciski polityczne. Praktyka wykazała, że do nacisków politycznych, które dobrze się mają, doszły jeszcze te komercyjne. Mimo wysiłków kolejnych prezesów, TVP jest teraz bytem komercyjnym.
Skopiowaliśmy łatwo opisany niegdysiejszy model brytyjski (czasy pani Thatcher), nie zastanawiając się, co się pod nim kryje. Nie tylko dlatego, że w porównaniu do polityki kulturalnej w innych krajach, gdzie rozwiązania były stosowane pod naciskiem rzeczywistości, wyposażony był w kilka zgrabnych, choć bynajmniej nieuzasadnionych sloganów. Zawarty w nim indyferentyzm państwa w dziedzinie kultury odpowiadał potrzebom ideologicznym chwili. Była to epoka, kiedy minister odpowiedzialny za politykę przemysłową mówił, iż najlepszą polityką przemysłową jest brak takiej polityki. Dziś nawet autor tego powiedzenia już go nie powtarza. W międzyczasie bowiem sprawami przemysłu kierowało kilku ministrów o odmiennych poglądach i rozpoznanie bojem przyznało im rację.
W kulturze tak się nie stało. Do rzadkości należał minister, który od początku chciał kierować właśnie tym, a nie innym resortem. A przecież wiadomo, iż bycie u władzy doskonali wprawdzie umiejętności taktyczne, ale urzędniczy młyn nie zostawia czasu na myślenie o strategii. Ministrowie odchodzą z tymi wizjami, z jakimi przyszli.
Gdzie w momencie wyboru byliśmy i gdzie jesteśmy?
Na początku transformacji, a nawet jeszcze parę lat później, wskaźniki tzw. konsumpcji w dziedzinie kultury były w Polsce na poziomie średniej z hakiem bogatych państw unijnych – tej początkowej dziesiątki. Dziś jesteśmy wśród 27 państw unijnych na szarym końcu, z najbardziej kompromitującymi wynikami czytelnictwa. (Choć oczywiście dołączenie Bułgarii i Rumunii nieco poprawiło te notowania). Na palcach jednej ręki można policzyć pisarzy. Polskie seriale zbliżają się sztuką filmową do poziomu przedwojennego. Nasze najlepsze uczelnie w światowych rankingach zajmują pozycje w piątej setce. Debata polityczna zatraciła cechy merytoryczne. Spada czytelnictwo prasy i oglądalność telewizji, zresztą zasłużenie, bo są nudne. Telewizja publiczna nie poprawia sytuacji.
Dla wszystkich tych, których potrzeby wykraczają poza zbieranie fantów, życie w Polsce staje się coraz bardziej jałowe.
Samo się tak nie zrobiło.
Model brytyjski opiera się na XIX-wiecznym, elitarystycznym rozumieniu kultury. Dzisiaj co prawda nikt nie używa tego pojęcia, bo życie zadało mu kłam. Trudno dziś zakładać, jak to czyniono u początków XX w., że kino jest sztuką jarmarczną.

Z książkami jest jeszcze trudniej.

Nastąpiła więc zmiana językowa: teraz tzw. kulturę wysoką określa się słowem „sztuka”. Elitaryzm zakłada, że do odbioru kultury trzeba mieć odpowiednie przygotowanie i wykształcenie. To znaczy – prawdziwa kultura jest elitarna. Sytuacja jest wtedy jasna: kultura mająca szeroki odbiór to zwykły biznes, państwo do tego się nie wtrąca. Państwo ingeruje tylko w dziedziny, które w żaden sposób nie mogą na siebie zarobić – jak muzyka klasyczna czy pewne wybrane instytucje. (Chyba nie trzeba dodawać, że jest w tym pewne wredne założenie: my jesteśmy elita, a wy to plebs. Tak naprawdę w kulturze jest jednak inny niedemokratyczny czynnik. To cenzus talentu. Zajmowanie się „sztuką” talentu nie gwarantuje).
Bardzo nieliczne kraje trzymają się tego elitarystycznego poglądu. Ogromna większość wspiera swoje przemysły kultury – jak kino, książka, fonografia czy media. Nie tylko dlatego, że to się bardzo opłaca gospodarczo, ale w dobrze rozumianym własnym, szerszym interesie społecznym. Zakłada się także, że rynkiem kultury rządzą odmienne prawa niż zwykłą gospodarką. Ten pogląd znalazł wyraz w uchwalonej sześć lat temu konwencji UNESCO, która wyjmuje kulturę spod zasad wolnego handlu (to znaczy, że można wspierać własne przemysły kultury na różne sposoby). Polska była chyba ostatnim z krajów unijnych, które tę konwencję ratyfikowały.
System brytyjski polegał na wspieraniu różnych instytucji narodowych, całkowicie niezależnych poza kontrolą finansową. Niezależność tych instytucji implikuje, że nie można przeprowadzać skoordynowanych programów, nie istniało zresztą wtedy w Wielkiej Brytanii ministerstwo kultury. System działał jakiś czas, bo istniały rezerwy społecznej inicjatywy, także ustawodawczej. U nas tak być nie mogło, bo państwo na różne sposoby dawało obywatelom do zrozumienia, że kultura jest sprawą drugorzędną. Dla przykładu – kluby artystyczne zamieniono w zwykłe punkty gastronomiczne. Galopującą inflację wykorzystano do

spłaszczenia artystycznych emerytur.

A przecież, wbrew wizji lansowanej przez tabloidy, gdzie artystyczni celebryci, pięknie ubrani, żyją swoimi problemami miłos-nymi, w całej Unii Europejskiej zarobki ludzi kultury są niższe niż zarobki ludzi o podobnym poziomie wykształcenia w innych sektorach. Wyglądałoby to jeszcze gorzej, gdyby nie media, gdzie się zarabia więcej – zwłaszcza niektórzy zarabiają więcej.
(Twórczy wkład pani Thatcher do brytyjskiej kultury to znaczne obcięcie funduszy BBC po upadku Układu Warszawskiego. Ta legendarna dawniej stacja jest teraz taka jak kilka innych – niedawno Hillary Clinton apelowała o zwiększenie finansowania dla CNN i BBC, bo jej zdaniem strefa euroatlantycka przegrywa medialnie na rzecz Rosji i Chin).
Nigdzie bardziej radykalnie nie zerwano z tym elitarystycznym modelem niż właśnie w Anglii. Po dojściu laburzystów do władzy w 1996 r. nastąpiła zmiana ideologiczna. Powstało ministerstwo kultury. Dobra kultura jest dla każdego. Nadszedł czas, by oczyścić słowo „wybitny” z jego historycznych, elitarystycznych podtekstów i stwierdzić, że najlepsza sztuka i kultura są dla każdego i że mają moc zmieniania życia ludzi, niezależnie od ich klasy społecznej, wykształcenia czy narodowości. Pod tymi słowami jednego z brytyjskich ministrów kultury mógłby się podpisać każdy z laburzystów piastujących tę funkcję.
Laburzyści dostrzegli, że dzisiejsze społeczeństwo to rzesze coraz lepiej wykształconych ludzi i że to do nich właśnie powinna być adresowana polityka kulturalna. Zarówno w interesie społecznym, jak i ekonomicznym. W centrum uwagi znalazły się więc przemysły kultury. Autonomiczne dotąd instytucje zostały wprzęgnięte do realizacji precyzyjnych programów przemysłowych. Dokonano w nich kluczowych zmian personalnych. Brytyjska kultura, która za czasów pani Thatcher dreptała w miejscu razem z całą Europą, a ekonomicznie traciła dotkliwie na rzecz produkcji amerykańskiej, ruszyła z kopyta. Nawet powściągliwi Brytyjczycy określają swoją politykę kulturalną jako success story.
W Polsce w tym czasie rząd AWS zastanawiał się nad likwidacją resortu.
My nadal

trwamy przy modelu elitarystycznym.

W Polsce dofinansowuje się tylko tzw. instytucje narodowe. Pewnym wyłomem w tej praktyce jest Instytut Sztuki Filmowej. Jak sama nazwa wskazuje, ten instytut jest hybrydą ideologiczną. Instytut powstawał w tym samym momencie, kiedy w UNESCO finalizowano wspomnianą wyżej konwencję, umożliwiającą daleko posuniętą interwencję państwa. Nie było czasu na wyciągnięcie z niej wniosków. Niby jest tu dofinansowywanie kinematografii, ale równocześnie pogoń za wizją stworzenia producenta prywatnego na wzór producenta amerykańskiego z lat 50. Z tego powodu instytut nie może się angażować bezpośrednio w produkcję i z tego powodu doprowadzono do upadku tak zasłużone dla polskiej kinematografii zespoły filmowe. Producent społeczny był be, więc dziś bezpośrednim problemem polskiej kinematografii jest brak producentów. Bo tzw. producenci prywatni to de facto specjaliści od montażu finansowego z różnych źródeł pieniędzy społecznych.
Pączkowanie różnych pozaministerialnych instytucji, przejmujących kompetencje, trwa w najlepsze. Ministerstwo zajmuje się tzw. nadzorem – czyli zgodnością funkcjonowania ze statutem tych instytucji. Resort nie ma już możliwości prowadzenia polityki kulturalnej ani rozładowywania tak charakterystycznych dla artystów spięć środowiskowych (życie artystów jest pełne napięć). Rezygnacja z tych funkcji odbija się na sytuacji kadrowej – pracownicy ministerstwa nie muszą mieć nawet podstawowych kompetencji kulturalnych. Panienka w Instytucie Sztuki Filmowej żąda od reżysera, który jest legendą polskiego filmu, złożenia CV. Panienka odpowiedzialna za politykę audiowizualną nie zna nazwiska Johna Wayne’a.
To ministerstwo, w którym nie ma już departamentu filmu ani departamentu książki – najbardziej nośnych społecznie dziedzin. Instytut Sztuki Filmowej skupił się na swojej roli finansowej. Instytut Książki robi, co może, ale może niewiele. Jego szef nie bywa przecież na Radzie Ministrów i nie ma inicjatywy ustawodawczej.
Nie byłoby to bezpośrednio szkodliwe (nie brak instytucji na martwym biegu), gdyby nie to, że resort bierze udział w pracach grup roboczych unii Europejskiej, gdzie oczywiście promuje niepopularny w Unii i źle rozumiany interes kulturalnego wielkiego biznesu. Dobrze więc, że w podpisanym przez premiera Tuska pakcie jest zapis o przestrzeganiu praw autorskich (ministerstwo promowało prawo producenckie) w internecie.
Nie można powiedzieć, żeby obecny rząd Wielkiej Brytanii nie dostrzegł wyzwania ideologicznego laburzystów. Ze stron resortu kultury zniknął kluczowy dla poprzedniego rządu problem twórczości. Rada naukowa przy ministrze kultury zajmuje się teraz problemem globalnego ocieplenia. Jakieś wiadomości o przemysłach kultury są pod zakładką „alkohol i rozrywka”. Nie można jaśniej wyrazić, co się myśli o własnym społeczeństwie. Ale karty przynajmniej nie są pod stołem. U nas też nie powinny być.

Wydanie: 2011, 27/2011

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy