Czekam, kto pierwszy powie, że należy się nam broń atomowa, że tylko wtedy będziemy bezpieczni
Najgorszy pokój jest lepszy od najlepszej wojny.
Czytam wiele bardzo krytycznych opracowań o stanie spraw naszego globu i ludzkości, o ociepleniu i złym stanie środowiska, o rozrastającej się pladze bezrobocia, o rosnącym z roku na rok rozwarstwieniu dochodów i skrajnej nędzy miliarda naszych braci. Reakcje rządów i organizacji międzynarodowych są niewspółmiernie słabe wobec narastających zagrożeń. Ostrzegawcze głosy profesorów uniwersytetów zagłusza jazgot mediów kierujących naszą uwagę w coraz to inną stronę. Wielu autorów kończy swoje wywody ostrzeżeniem, że jeśli nadal będziemy stosowali pasywną taktykę BAU1 (business as usual, czyli wszystko w porządku), czeka nas katastrofa, a nawet kolejna zawierucha wojenna o globalnym wymiarze. To nie jest przepowiednia ani proroctwo, to jest prognoza. Nie każda katastrofa jest wojną, ale każda wojna jest katastrofą. Cechą charakterystyczną wymienionych analiz jest koncentracja na zagrożeniach związanych z brakiem surowców, zanieczyszczeniem środowiska czy kryzysem produkcji żywności. Pomijają one zwykle zagrożenia polityczne. Autorzy zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa wojen o dostęp do surowców, jednak milcząco zakładają, że politycy nie sięgną po narzędzie wojny z obawy przed groźbą zniszczenia naszej cywilizacji. To założenie jest poniekąd słuszne, ale tylko poniekąd.
Barbarzyńcy to my
Znana nam historia to spis konfliktów politycznych, bardzo często, a nawet prawie zawsze prowadzących do wojen, wszak – jak twierdził Clausewitz – „wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami”, a pokój to nic innego niż „zawieszenie broni między dwiema wojnami”. W jednobiegunowym świecie powstałym po zakończeniu zimnej wojny „koniec historii” miał także oznaczać koniec wojen. To błędna konkluzja. Łatwo zauważyć, że państwa nadal posługują się wojną z łatwością graniczącą z lekkomyślnością. Ta łatwość jest szczególnie wyraźnie widoczna, gdy przychodzi zaatakować słabszego. W znakomitym artykule2 Roman Kuźniar stwierdza: „Zachód angażuje się w konflikty arogancko, uparcie i zaciekle. Jest w stanie doprowadzić do ogromnych strat, byle dowieść swojej racji”. W dowodzie tego stwierdzenia autor analizuje skutki pięciu „zachodnich interwencji”, z których trzy, w Iraku, Syrii i Libii, skończyły się (a właściwie jeszcze się nie skończyły) katastrofą humanitarną dotykającą dziesiątki milionów ludzi. Aby dopełnić obrazu nieszczęścia, dodajmy do wymienionych krajów okupowany Zachodni Brzeg i niszczoną co pewien czas bombardowaniami Strefę Gazy. Mój kraj jest członkiem tego Zachodu, dlatego wina i hańba wymienionych interwencji spływa w części i na mnie.
Zachód, twórca współczesnej cywilizacji i nauki, przestrzeń uniwersytetów i myślicieli, strażnik wzorców i standardów demokracji, staje się w oczach narodów zamieszkujących Bliski Wschód nosicielem nieszczęść i zagłady. Barbarzyńskie akty terroryzmu w naszych krajach kwitujemy milionowymi manifestacjami sprzeciwu, a w oczach milionów mieszkańców Bliskiego Wschodu barbarzyńcy to my. Potomkowie mistrzów dyplomacji, von Metternicha i Talleyranda, widocznie stracili umiejętność rozwiązywania konfliktów inaczej, niż wysyłając żołnierzy i samoloty. Potem łapiemy się za głowę, że wojna niczego nie rozwiązała, przeciwnie – lista problemów do rozwiązania wydłużyła się. Oczywiście wina nie rozkłada się równo, niech każdy zrobi różnicowanie dla siebie, ja to zrobiłem.
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy